Fishdick Zwei - The Dick Is Rising Again
Gatunek: Metal
Poważna muzyka nie do końca poważnych facetów. Potrafią namieszać, zaskoczyć, wzbudzić zachwyt ale i sporą konsternację. Na swoim najnowszym dziele dziękują lekowi z ibuprofenem. Właśnie wypuścili w świat swoje najmłodsze dziecko. No, może nie do końca swoje, bo machnięte na patencie innych. Ale czy potomek będzie równie nieokiełznany co poprzednie? A może okaże się wychowanym bezstresowo postrachem wszystkich jeżdżących komunikacją miejską?
Na "Fishdick Zwei" czekali chyba wszyscy. Jedynka rzuciła na kolana, Acidzi już dawno osiągnęli status zespołu, który robi genialne wręcz rovery, a przy okazji potrafi tworzyć na światowym poziomie własne kompozycje. Mają głowy pełne procentów i pomysłów. Ponoć nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Wydawać by się mogło, iż jeden tribute album w historii zespołu wystarczy, że ciężko będzie go pobić. Aż tu nagle pojawia się numer dwa. I co tu z nim zrobić?
Przede wszystkim: dokładnie przesłuchać. Najlepiej niezwłocznie po zakupie i w pełnym skupieniu. O trzeźwości absolutnie nikt nic nie mówi. "Love shack" dostępne w sieci od jakiegoś czasu w formie teledysku spowodowało sporo kontrowersji. Jedni byli wniebowzięci, inni mocno jęczeli.- bo źle, bo po co, bo co to za piosenka. Tak czy siak utwór ten, dobrze przerobiony, z bardzo dobrym wokalem Anny Brachaczek okazał się bardzo smacznym aperitifem. "Ring of fire" było coverowane chyba na pięćdziesiąt różnych sposobów. Zajęli się nim chociażby panowie z H-Blockx. Na szczęście w wersji Acidowej półgołe dziewoje można co najwyżej sobie wyobrazić. Nie ma nic gorszego, jak dostanie wszystkiego na tacy. Szczególnie w zestawie z silikonowym biustem. Niestety, problem z bardzo popularnymi do przerabiania kawałkami jest taki, iż po kolejnej próbie przerobienia ich czasem ciężko przypomnieć sobie jak to brzmiało w oryginale. Chociaż w niektórych przypadkach nawet lepiej tego nie pamiętać. Ostatecznie pamięć też ma ograniczoną pojemność i lepiej jej nie zapychać marnymi wersjami.
Panowie Kwasożłopy chyba mięli jakiś ambitny plan z dziedziny piromanii, ponieważ "Ring of fire" nabrało niemalże zawrotnej szybkości. Ślimak chyba pomylił perkusję z rollercoasterem i zwyczajnie zaszalał. Szybko, szybko, bo wino pójdzie z dymem! A jeśli doliczymy do tego Vogga w ramach gościa od solówki, to robi się bardzo gorąco. Z kolei jeden z chyba najbardziej nudnych utworów w wersji oryginalnej, przemielony niczym resztki w parówce i znienawidzony przez pracowników sklepu muzycznego na stacji metra Centrum (wisi tam karteczka z prośbą o nie granie utworów Metalliki) o nazwie "Nothing else metters" doznał szokującej przemiany. Czesław Mozil - skądinąd świetny muzyk - ostatnio stał się bardzo chodliwym "towarem" i w ramach skopania tyłków utworom nieśmiertelnym potraktował ten kawałek na spółkę z zespołem własnym wokalem. Muszę przyznać, iż takie wykonanie jest nieco szokujące i zwyczajnie dziwne. Nie twierdzę, że jest złe, ono jest po prostu zupełnie z innej bajki. Powiedziałabym, że bardziej z bajki Czesława, niż Drinkersów. Ale przynajmniej nie jest nudno!
"Hit the road Jack" jak i "Blood, sugar, sex, magic" jako najlepsze z zamieszczonych kompozycji zdecydowanie najlepiej oddają styl i ducha zespołu. Są ciężkie, szybkie i bardzo, bardzo Acidowe. Największą ciekawostką przyrodniczą i zaskoczeniem na "Fishdicku" jest piękne, nastrojowe "Et si tun’existais pas". Utwór nieco rodzinny (chórki odśpiewała między innymi Halszka Starosta - córka Ślimaka)niewiele różni się od oryginału, ale sądzę, iż akurat tej piosenki nie warto zmieniać - jest piękną sama w sobie i każda ingerencja mogła by jej zaszkodzić. Co ciekawe, w roli wokalisty, basisty i gitarzysty wystąpił Ślimak. Reszta zespołu pewnie poszła na wino, kiedy trzeba było nagrywać i ktoś musiał odwalić pańszczyznę. W moim mniemaniu ta prześliczna, nastrojowa piosenka pokazała zespół z zupełnie innej strony. Czyżby i zatwardziali rockersi mieli romantyczną duszę (jedna, na spółkę)?
Z kolei za najdziwniejszy utwór można uznać "Season In the abyss". Utwór-legenda występuje tu w wersji… country! Swoim skromnym zdaniem pozwolę sobie nadmienić, iż chwilami zalatuje też polskim weselem w remizie, ze sztachetami w tle. Masakra! Aczkolwiek wymyślenie takiego patentu na pewno wymagało sporo inwencji twórczej (procentów, nudy, albo wszystkiego na raz) i jest po prostu inne. Myślę, że paru osobom mogą spaść kapcie z wrażenia. Jedynymi, ale za to sporymi mankamentami anatomicznej części ryby w wersji 2 są "Losfer words Big ‘Orra" i "Detroit rock city". Ciężko nawet napisać o nich coś konkretnego. Utwory te kończą się zanim tak naprawdę się zaczną. Łup, cyk, cyk i po utworze. No halo! Co jest grane?! Kto wyłączył prąd?!
Z niekłamaną przyjemnością przebrnęłam przez całą płytę. Chwilami było zabawnie, chwilami nastrojowo, a kiedy indziej ostro i rockowo. Większość piosenek bardzo zyskała w wykonaniu Acid Drinkers, żadna nie została skrzywiona. Moja psychika również. Mam świadomość, że tego typu krążki są swoistymi zapychaczami pomiędzy autorskimi płytami zespołów. Jednakowoż w tym przypadku nie dostaniemy żadnego zapychacza (ani popychacza, ani tym bardziej zagrychy), dostajemy za to w pakiecie z okładką kawałek porządnego, ciężkiego (albo i nie) grania, które zapada w pamięć.
Krążek jest fenomenalny, świeży i widać, że zespół się odpowiednio przyłożył do jego nagrania. Przemyślał kogo zaprosić do współpracy. Przekrój muzyków jest wręcz zadziwiający: od Wacława "Vogga" Kiełtyki, przez osoby grające w Arce Noego, kończąc na chociażby Perle. Nie zapominając oczywiście o świetnej Ani Brachaczek i fenomenalnej Gosi "Siarce" Wiktowskiej. Należy podziwiać synapsy Acidów, że mimo różnych przeżyć nadal są w stanie przekazywać fantastyczne pomysły do odpowiednich miejsc w mózgu.
Mam szczerą nadzieję, iż na drugiej części się nie skończy i za kilka lat dostaniemy do przesłuchania numer 3, która powali na kolana niczym cios bejsbolem. Tak jak w przypadku dwójki.
Julia Kata