Pod wodzą Wolfa Hoffmanna skład Accept zmieniał się wielokrotnie. Jednak trwały pozostaje styl zespołu, który dobrze odzwierciedla album „Too Mean To Die”.
Na szesnastej studyjnej płycie Accept po raz pierwszy w barwach kapeli wystąpili basista Martin Motnik i gitarzysta Philip Shouse, ale nie wpłynęło to znacząco na klimat krążka. Niemiecka kapela zarejestrowała jedenaście utworów w swoim sprawdzonym heavymetalowym stylu. Jakkolwiek by nie było kusząco wyglądająca okładka nie ozdabia potencjalnego klasyka, bo Accept próbuje przekonać, że prochu już nie wymyśli. Kapela robi dziś to w czym jest naprawdę solidna – tworzy może nieco już ograny heavy metal, ale robi to wciąż wystarczająco dobrze, aby pozostać w kręgu zainteresowania fanów gatunku.
Zatem mierząc się z zawartością „Too Mean To Die” odnajdziemy tu jadowite riffy gitarowe Wolfa Hoffmanna i Uwe Lulisa, drapieżne wokale Marka Tornillo oraz solidną dawką perkusyjnej ekspresji Christophera Williamsa. Całość uzupełniają wcześniej wspomniani nowi zawodnicy na pokładzie Accept. W kilku słowach i po kilkunastu przesłuchaniach łatwo o refleksję, że „Too Mean To Die” brzmi podobnie w porównaniu do poprzednich nagrań zespołu. Zmieniają się słowa wykrzyczanych utworów, nie zmieniają się partie instrumentów, które są niczym kolejna porcja niemieckiej mielonki – w tym przypadku maszynką do mięsa możemy określić Accept, a mięsem dziedzictwo zespołu z uwzględnieniem ostatnich lat jego twórczości.
Co zasługuje na wyróżnienie w zawartości „Too Mean To Die”? Hymny! W koncertowe standardy Accept bez wątpienia wpiszą się utwory „Zombie Apocalypse”, „Symphony Of Pain” i „How De We Sleep”, które brzmią niczym najlepsze heavymetalowe hymny. Dynamiczne tempo, kąsające riffy i świetne przejścia pomiędzy kolejnymi sekcjami instrumentów to crème de la crème gatunku. Do tego dochodzą wielopiętrowe solówki gitarowe, które całości dodają dodatkowej siły rażenia. Accept pokazuje, że potrafi kąsać niczym mechaniczny wąż umieszczony na okładce albumu, ale niestety częściej okazuje się znudzonym, trochę podstarzałym gadem.
Wokół tych najbardziej efektownych numerów kapela próbuje też dogonić kilka najszybszych klasyków w swojej dyskografii („Too Mean To Die”), sięgnąć po hard rocka („Overnight Sensation”, „Not My Problem”), zaproponować właściwe schematowi tego typu nagrań kompozycje z wrażliwością balladową („The Undertaker”, „The Best Is Yet To Come”) albo uzupełnić album heavymetalową pianką pod postacią utworów, o których za chwilę nikt nie będzie pamiętał („No Ones Master”, „Sucks To Be You”). Wszystko to może i pobudza, ale z pewnością nie ekscytuje. Na przełamanie wyłania tu się znakomita instrumentalna kompozycja „Samson and Delilah”, której służy wciągający orientalny posmak i liczne improwizacje gitarzystów. Utwór wieńczący to dzieło tylko dowodzi, że niemiecka kapela posiada wszelkie możliwości, aby zaskoczyć jeszcze swoich słuchaczy.
Podsumowując myślę, że szesnasty duży albumy Accept nie pozwoli zapamiętać się na dłużej. Wcześniej wspominane hymny i fenomenalny instrumental to trochę za mało, aby powiedzieć o renesansie zespołu. Moim zdaniem „Too Mean To Die” to kolejne solidne dzieło rzemieślników wybitnych w swoim fachu, ale zarazem odległe o jakieś czterdzieści lat od największych nagrań zespołu. Nie chodzi tu bynajmniej o słabnącą popularność gatunku, ale o powielanie schematów, co w ostatnich latach stało się regularną przypadłością grupy. W sumie więc fani heavy metalu odnajdą dużo dobrego rzemiosła w „Too Mean To Die”, ale gdy za kilka lat przyjdzie im odpowiedzieć na pytanie, który z kilku ostatnich albumów Accept szczególnie zapamiętałeś, mogą stwierdzić, że wszystkie… albo żadnego. Można to było zrobić lepiej.