Czwarty album Kvelertak to jeden z bezpośrednich kandydatów do miana metalowej płyty roku. Zresztą, co tam metalowej, rock’n’rollowej i hard rockowej również.
Panowie dzięki „drobnej” roszadzie w składzie na pozycji wokalisty odkryli dla siebie zupełnie nowe terytorium, odcinając się od black metalu i wściekłego punk rocka, i to ze znakomitym skutkiem.
Zresztą, nie tyle stylistyczna wolta budzi zdziwienie, co stosunkowo znaczne rozwinięcie struktur kompozycji. Nowy Kvelertak to muzyczne przygody znacznie przekraczające pięć minut, a dwa najlepsze utwory to trwający niemal osiem minut „Fanden ta Dette Hull!” oraz nieco przekraczający ten czas, mniej skoczny od reszty, za to cechujący się niemal bluesowym zacięciem „Delirium tremens”.
Norwegowie, eksperymentując, stawiają przed sobą adekwatne do talentu wyzwania i zapuścili się na terytoria wcześniej zarezerwowane między innymi dla Mastodon (Tray Sanders udziela się w singlowym „Crack of Doom”), dzięki czemu po raz pierwszy mają szansę na samoistny komercyjny sukces (bez wsparcia muzyków legendarnej Metalliki). Swoisty „wyczyn” wyjścia ze strefy komfortu docenili jak dotąd głównie Niemcy, Norwegowie (a jakże) czy Finowie, którzy szybko wynieśli ten album na wysokie lokaty list sprzedaży.
Krążek ma wszelkie zadatki na to, aby połączyć rozmaite gusta, począwszy od fanów AC/DC, którzy doszukają się całej palety chwytliwych i prostych patentów, przez zwolenników szybkiej ale nie pozbawionej ładu łupanki dla najwierniejszych fanów (pełne blastów „Ved bredden av Nihil”). Grupa pokusiła się również o balladę z prawdziwego zdarzenia i jestem w stanie pokusić się o stwierdzenie, że nie miałoby to miejsca gdyby nie nowy w składzie, świetnie śpiewający, a na żywo wyglądający jak młody Axl Rose, Ivar Nikolaisen. Dotychczas znany z występów w rockowym Silver, nie jest żadną tajemniczą postacią w niedługiej historii zespołu. Jego czysty głos mieliśmy już okazję usłyszeć na wydanym dekadę temu debiucie Kvelertak.
Cichym bohaterem „Splid” jest prawdziwy Bóg inżynierii dźwięku, producent i studyjny czarodziej Kurt Ballou, który faktycznie wyniósł ten zespół na wyżyny. Jest to pierwsza produkcja, przy której nie słychać, że wyszła z jego konsoli! Jak widać, a raczej słychać, wszyscy zaangażowani potrafią zaskoczyć, jak choćby dobry kolega z Converge, Nate Newton w „Discord”, dzięki czmu płyta ma w sobie wystarczająco dużo miłych dla ucha niespodzianek.
Pod względem brzmienia album prezentuje się bardzo selektywnie, ale przy zachowaniu charakterystycznego soundu opartego na pracy trzech gitar przeplatanej intensywnością i dynamiką, jaką cechował się jednak mocno black metalowy debiut, przy którym nota bene również maczał palce sam Ballou.