Knocked Loose

A Different Shade of Blue

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Knocked Loose
Recenzje
Grzegorz Pindor
2019-10-09
Knocked Loose - A Different Shade of Blue Knocked Loose - A Different Shade of Blue
Nasza ocena:
9 /10

Zastanawiam się jak duży wpływ na ten album miał Will Putney.

Z materiałów promocyjnych wynika, że producent towarzyszył zespołowi w całym procesie od przedprodukcji po miks i master, i jestem skłonny stwierdzić, iż gdyby nie jego osoba (sukcesy płyt Suicide Silence, Counterparts, Hundredth, Fort Today i innych) album z pewnością nie byłby nawet w połowie tak dobry. Zresztą, mam wrażenie, że to właśnie dzięki jego doświadczeniu i współpracy z nie rzadko cięższymi ekipami (choćby Pig Destroyer) ten młodzieńczy atak i potężne, brudne ocierające się niemal o deathcore brzmienie ukierunkował na właściwe tory. Puttney wyeksponował w Knocked Loose to, co najlepsze. Furię, swoiste nieokrzesanie którego uporządkowania się podjął, a następnie wyniósł na piedestał kompletnie świeże podejście do miksu hardcore’a i death metalu. Zatem, krótko mówiąc dokonał rzeczy wielkiej, a mając na uwadze tempo kariery tej formacji, jeszcze większe dopiero czekają na kwintet z Kentucky.

W przeciwieństwie do przepełnionego nienawiścią i breakdownami debiutu, następca „Laugh Tracks” ma w sobie zaskakującą wręcz dawkę melodii („,Forget Your Name”), a nu-metalowe dysonanse ustąpiły miejsca większemu naciskowi na riffy (vide: „Misguided Son”, „By The Grave”). Pod tym względem nawet bliżej tej płycie do zeszłorocznego longplaya Homewrecker (choć to bardziej thrash/hc na śmierć metalowych podwalinach), i jeśli słyszeliście „Hell is Here Now”, to zrozumiecie o co chodzi.

Druga sprawa, że najnowszy long Knocked Loose to album bardziej pogmatwany niż debiut, zróżnicowany wokalnie (nie wiem kto lepszy, Isaac Hale, czy Bryan Garris), i wciągający słuchacza niczym prawdziwe bagno. Im dłużej słucham „A Different Shade of Blue” mam wrażenie, że ten krążek dopiero z czasem pokaże prawdziwe oblicze tej ekipy, a wszystkie niuanse i smaczki brzmieniowe (bas w „Guided By The Moon”) nabiorą znaczenia dopiero w bezlitosnej konfrontacji na żywo.

W tym miejscu dochodzimy do sedna drugiego longplaya Amerykanów, o ile „Laught Tracks” były albumem nie pozostawiającym choćby krzty miejsca na oddech i stworzonym do tego aby kruszyć kręgosłupy najlepiej w krótkich setach, tak obecnie panowie o wiele lepiej wypadać będą w pełnoprawnych, headlinerskich setach. Czterdzieści minut spędzonych z tym zespołem powinno niektórym zdjąć klapki z oczu, a tym, którzy doznają tego łomotu w klubach i na festiwalach, dostarczyć wystarczająco dużo skrajnych wrażeń aby chcieć więcej.