Są takie momenty w życiu, w których życie wspomniane odpłaca się człowiekowi za lata znoju, trwogi i męki jaką trzeba znosić przeżywając udręki dnia codziennego. O czym mowa? O czystym uśmiechu dziecka, które wychynęło zza rogu z lizakiem w rączce święcąc szczerymi, nieskalanymi wiedzą oczami. O ciepłym dotyku rozgrzanych warg na twych własnych płonących od rządzy wargach. O prostej chwili szczęścia spowodowanej błahą drobnostką. Tudzież o wyjebaniu z laczków przez płytę tak wulgarnie luzacką jak "The Pusher" Beissert.
Mój noworoczny muzyczny marazm trwa. Słucham sobie świezych wydawnictw i słucham i słucham... i po chwili nie słucham. Nic mnie jeszcze wybitnie nie szarpnęło w tym roku (oprócz "Promise and Terror" Blaze'a, ale jeśli chodzi o moje uwielbienie dla jego osoby to powinienem już zacząć leczenie), choć wiadomo każdy ma już pewnie jakichś swoich "do-wiosennych" faworytów, nie bronię. Ja tylko patrzę z szerszej perspektywy. Metal powoli się kończy, moim zdaniem. Dlatego miło gdy człowiek znikąd nagle zaskoczy się tak jak po grubej imprezie w krzakach bez spodni. Bo taką niespodziankę serwuje właśnie Beissert. Wulgarną, obskurną a przy tym czarującą i bliską sercu. A jednocześnie ciężką do zdefiniowania. Luz, rock'n'roll, stoner, brud, opary whisky... Czego chcieć więcej?
Rozpoczynający masakrę utwór tytułowy to jedynie przedsmak tego, co czeka nas na "The Pusher". Kawałek ten ma szaleńcze partie wokalne, mocarne, walcowate gitary oraz dziwaczne zwolnienie w środku. Świetnie łączy ze sobą stoner/rock'n'rollowy groove i moc thrash metalu. Na myśl przychodzą mi krajanie Beissert z President Evil. Ale w porównaniu do Beissert Prezydent Zło to bobas, który dopiero co wyczłapał z piaskownicy. Ponieważ największą zaletą "The Pusher" jest wszechogarniająca obecność czegoś..."brudnego". Jakiś podskórny vibe mówi nam słuchając tej płyty, że nie mamy do czynienia z do końca normalnymi muzykami. Ci co słuchali takich ich utworów jak "Die fabelhafte Welt der Agonie" czy "Unaussprechlichen Kvlten" wiedzą o co chodzi. Przy czym muzycznie, wykonawczo, aranżacyjnie wszystko stoi na wysokim poziomie. Gdyby ktoś chciał porównań, hmmm, wskazałbym na Panterę zmieszaną z Crowbar i Allhelluja. Przy czym wspominałem też o luzie, który co ważne, nie dominuje nad muzyką, tylko wpleciony umiejętnie jest między nutki jako nastrój ironii czy momentami groteski. Nic nie góruje nad muzyką, która jest najważniejsza, nie ma teatralnych przedstawień, tylko prosty ale nie prostacki ciąg na bramkę.
Brawo chłopaki niemieckie. Dobudziliście Żurka w końcu z zimowego snu. Fakt, Beissert perfekcyjnie trafiło w mój gust, ale "The Pusher" to naprawdę kawał porządnego zmetalizowanego rock'n'rolla. Kruszące kości riffy, kompozycje pędzące na złamanie karku i mnóstwo smaczków, których nie będę wypisywał by nie odbierać państwu radości z ich wyłapywania. Fani stonera niech już szykują kasiurkę w maju. Mam nadzieję, że o Beissert będzie głośno. Bo powinno być.
Grzegorz Żurek