Lucyfer musi gustować w winie, serze i bagietkach, ponieważ raz na jakiś wyraźnie zaznacza swą obecność na francuskiej ziemi. Kto powiedział, że wiecznie ma tkwić w norweskiej głuszy, pośród ton śniegu i cholernych sosen. Ile można podłączać gitary do dziupli w drzewie? Tym razem Rogaty wpadł z wizytą do Paryża, by rozlać trochę smoły ze szczytu wieży Eiffla. Płyty takie jak "Ashes of Angels" nadają się do tego idealnie.
Za tym doskonale nienawistnym i diabelskim krążkiem kryje się niejaki Bestial Satanic T, kompozytor całego materiału oraz odpowiedzialny za wszystkie instrumenty. Mając taką ksywę szant się raczej nie gra. Pomimo tego Aosoth i tak kojarzony jest raczej jako zespół MkM z Antaeus, choć na "Ashes of Angels" jego działką są jedynie wokale. Płyta powinna zadowolić przede wszystkim miłośników klasycznego blacku, choć z wyraźnie wyczuwalnym "współczesnym" sznytem, zwłaszcza w brzmieniu gitar, i równie dobrze mogłaby powstać gdzieś na północy naszego kontynentu. Jak widać, Francuzi również potrafią wydusić z siebie przyzwoitą dawkę jadu.
"Ashes of Angels" zawiera wszystko to, co powinno znaleźć się na wzorcowym blackowym krążku. Na uwagę zasługuje przede wszystkim niezwykła intensywność (choć rekordy szybkości wcale nie padają) oraz gęstość materiału. Nie ma tu zbyt wiele miejsca na oddech i dobrze, bo przecież w piekle nie potrzeba tlenu. Zimne, odhumanizowane gitary oraz świetne partie wokalne również robią swoje. Zespół zadbał zarówno o właściwą atmosferę, jak i odpowiedni poziom kompozycji. Wszystko, co najlepsze, wrzucone zostało już na sam początek albumu. Znakomite "Songs Without Lungs" oraz "Ashes of Angels" nokautują dwoma pierwszymi strzałami. Zwłaszcza utwór tytuowy, zajeżdzający nieco twórczością Immortal, to mój osobisty faworyt. W kolejnym, utrzymanym w średnim tempie "Path of Twisted Light", w pełnej krasie słychać charakterystyczne brzmienie gitar, o którym już wspomniałem. Następne utwory (może za wyjątkiem kolejnego, wolniejszego "Cries Out the Heaven") nie wybijają się już tak wyraźnie, co jednak nie umniejsza ogólnej wartości krążka.
Mam nadzieję, że na kolejnej płycie znajdzie się więcej miejsca dla kawałków utrzymanych w średnich tempach. To w nich bowiem najlepiej słychać niepokojącą, zimną i duszną atmosferę. Finałem albumu jest "Inner War", czyli cover... Antaeus. Szczerze mówiąc, nieco dziwny to zabieg. Gdyby wszyscy muzycy, którzy udzielają się na boku w różnorakich projektach, zechcieli nagle nagrywać covery swoich macierzystych kapel, to słuchalibyśmy niemal wyłącznie cudzesów. W utworze tym, do naszej wesołej dwójki dołączył jeszcze Arkdaemon, stary znajomy MkM z Temple of Baal. Czego by jednak nie mówić, efekt jest więcej niż przyzwoity. Kawałek ten w żadnym razie nie odstaje charakterem od reszty krążka, a nawet wzbogaca go swoistą przebojowością. Cały materiał jest również świetnie wyprodukowany. Brzmi odpowiednio czysto, ale nie pozostawia wrażenia nadmiernej sterylności. "Ashes of Angels" to bardzo dobry, spójny album, bez silenia się na niepotrzebne eksperymenty. Jasne, że obecnie to nie takie zespoły jak Aosoth mają decydujący wpływ na kształt współczesnej sceny black metalowej, ale dla każdego gatunku silna druga liga jest niemniej ważna co awangarda.
Szymon Kubicki