Ciężkie chwile przeżyłem pierwszy raz słuchając nowej muzycznej propozycji bogów ze Slayer. Właściwie to ciężkie chwile przeżywam cały czas. Chyba narażę się wszystkim "prawdziwym fanom metalu" swym stwierdzeniem, które nastąpi zaraz, ale cóż..."World Painted Blood" to jest płyta średnia, uch, och...
Żeby było jasne, jam jest fan Slayera, który chował się na dźwiękach "God Hates Us All". Płyty z czasów Bostapha to były pierwsze wytopy z piekielnej surówki Kinga&Co., które dane mi było przyswajać. Dopiero potem skierowałem swoje poszukiwania na wykopaliska odkrywając "Reign In Blood" i inne. Piszę to, żeby przedstawić swój punkt widzenia - uznający Slayer za bóstwo, ale z gatunku tych, których można obalić porządną rekonkwistą. Ale wracając do mojego toku rozumowania - gdy Lombardo postanowił wrócić na łono formacji, z którą odnosił największe sukcesy podszedłem do tego na chłodno czekając na muzykę. A ta rozwiała wszelkie wątpliwości, bo "Christ Illusion" to płyta godna postawienia na półce obok "Season In The Abyss". Niestety z nową płytą już wątpliwości mam.
A sam fakt, że mam wątpliwości nie jest dobrym prognostykiem. Dlaczego? Otóż bo wszystkie płyty Slayer so far łykałem bez popity. Czy było to dziwne kombinowanie z corem jak na "Diabolus In Musica", czy nowoczesne a wciąż niszczące "God Hates Us All" to był kurwa Slayer! Punkowy bękart przebrany w szaty thrash metalowych uzurpatorów tronu królow szeroko pojętego metalu! A teraz...Chyba wychodzi powoli wiek Arayi, Hannemana, Kinga i Lombardo, bo "World Painted Blood" po pierwsze brzmi trochę jakby z panów schodziło powoli powietrze a co gorsze chwilami muzyka nie przypomina Slayera.
Weźmy taki pierwszy z rzędu utwór tytułowy. Po dwóch minutach przykładnego rzeźbienia (choć lekko...za mało morderczego) wchodzi riff baaaaardzo nie-Slayerowy. I zaczyna się kombinowanie jakieś. Na róg Belzebuba, ja nie chcę Megadeth w bardziej punkowej wersji! No dobra, z tym Megadeth to trochę przesadziłem, ale kompozycja numero uno zostawiła u mnie mocno mieszane uczucia. Slayer bez powera? Dobra, kolejny track trwa niecałe 3 minuty, więc powinno być dobrze - rzekłem sobie. No i miałem rację. "Unit 731" to rzecz zacna, z zeschizowaną partią solową. To taki Slayer jakiego oczekiwałem, z prostym przytupem - esencja thrashu, esencja metalu.
Jedziemy dalej. "Snuff" zaczyna się zacnie i przeradza się w kolejny przesiąknięty punkiem kawałek, z zaznaczonym wyraźnie chorusem. Takie połączenie patentów "God Hates Us All" i "Christ Illusion". Niby przednie, ale jednak coś mi tu nie pasuje, jakoś nudzi, nie wiem...No i te partie solowe, takie trochę wyskakujące jak Filip z konopi, chwilę świdrują i znikają zostawiając w głowie pustkę. "Beauty Through Order" to riff żywcem zerżnięty z "Bloodline", który rozwija się w "jadącą" całość z przyspieszeniem do kolejnego nudnego i znikąd sola. Nie wiem co King i Hanneman mieli na myśli, ale te ich wygibasy na gryfach irytują jak nigdy...
"Hate Worldwide" znany już kawałek czasu to kolejny mój anty-faworyt...Znów brakuje mocy w zwrotkach i znów te przewajchowane solówki przelatują lekko irytując. Nie zrozumcie mnie źle, przecież wiem, iż to esencja partii solowych w Slayer, no ale na "World Painted Blood" coś mi nie trybi tutaj, brzmi jak wymyślane na kolanie. Dobrze że kompozycja ta ma fajny motyw koło drugiej minuty, inaczej w ogóle bym jej sobie nie puszczał. "Public Display of Dimemberment" to kolejny jakiś brzmiący mi nie jak Slayer numer. Całości chaosu dodaje kakofoniczna gra perkusji, jakiś dziwny riff koło 1:30. Pod koniec, oczywiście przy solówce, utwór przyspiesza zalatując na chwilę ponownie "Christ Illusion". I tu, kto umie czytać ze zrozumieniem, wychwyci pewien pierwszy poważny mankament. Dość spora przewidywalność. W każdej kompozycji praktycznie wiadomo, że tempo zostanie podkręcone na solo, przy czym przeleci wspomniana partia przez nasze uszy nie zadomawiając się w głowie na dłużej.
W głośnikach leci "Human Strain" i ja się zastanawiam po raz kolejny, gdzie tu moc? Mamy tu do czynienia z bardziej nowoczesną wersją Slayer, bardziej motoryczną. Jako całość lekko nużącą. W sumie tak jak i w "Americon", z jakimiś wygibasami na wiośle w chorusie. Przy "Psychopathy Red" w końcu dostaje to na co kurwa czekałem ponad 20 minut. Slayer po prostu. Kawałek brzmi jak odrzut z "Reign In Blood", dźwiękowy wpierdol z punkową galopadą, chwilą na zwolnienie i ponowną kawalkadą precyzyjnych ciosów. Szkoda że to tylko jaskółka... Przy czym każdy kto nie zgodzi się z moją recenzją niech zrobi sobie taką zabawę - niechaj najpierw puści coś oprócz "Unit 731" i ostatniego tracka a po nim "Psychopathy Red" - od razu zrozumie naturę moich zastrzeżeń.
Przy początku "Playing With Dolls" nerwy same puszczają. Co było fajne kilka lat temu w "Jihad" niekoniecznie musi być fajne teraz. Całe szczęście, że to nieszczęsne melodyjkowanie przemienia się w jakiś względnie szybszy numer. Szkoda tylko, iż uczucie Deja Vu pozostaje..."Not Of This God" (w końcu jakiś dobry tytuł) oferuje więcej Slayera w Slayerze i ogólnie wywołuje pozytywne wrażenia, takie pocieszenie dla mnie na koniec całości. Całości średnio zadowalającej.
Żeby była jasność, nie chce bawić się w jakieś sądy nad Slayer. Kim ja jestem żeby ich oceniać?! "World Painted Blood" to płyta taka sama a zarazem inna od dotychczasowych płyt amerykanów, ale czy lepsza...? To oceńcie sami. Slayer pozostając Slayerem wystawił mnie na ciężką próbę. Myślałem że nigdy w życiu poniżej 9 im nie dam. Ale mój subiektywny odbiór nowego dzieła najbardziej thrashowych thrash metalowców jest taki a nie inny. A wyzywajcie mnie od "dziennikarzyny". Najsłabszy album Slayer. Z ciężkim sercem 6(66)...
Grzegorz Żurek
Zdaniem Szymona Kubickiego:
Jak zwykle w przypadku premiery nowego albumu Slayer, niemal każdy czuje nagłą potrzebę wypowiedzenia się na jego temat. Rozmaite fora tętnią życiem. Recenzje publikują tak zorientowane w temacie media jak "Dziennik" czy "Życie Warszawy", które delegują do tego zadania dziennikarzy na co dzień piszących o zupełnie innej muzie. Ci zaś, jak na profesjonalistów przystało, po solidnym researchu uczenie udają, że faktycznie słyszą tu nawiązania do najstarszych dokonań Amerykanów. Jednym słowem jest ciekawie, przaśnie i kolorowo. Co więcej, tym razem różnorakie opinie są wyjątkowo spolaryzowane. Zdaniem jednych to najlepsza płyta od czasów "Seasons in the Abyss", inni twierdzą, że "World Painted Blood" to najgorszy krążek zespołu. Prawda, jak zwykle, leży gdzieś pośrodku. No dobra, może nie całkiem po środku, bo zdecydowanie bliżej opinii tej pierwszej grupy. Zgodnie z powszechnie stosowaną w wielu dziedzinach metodologią, tego rodzaju skrajne oceny należy po prostu odrzucić. "World Painted Blood" to ni mniej ni więcej tylko kolejna znakomita płyta Slayer, która bez problemu dorównuje poziomem ich wcześniejszym krążkom. Przyznaję, że tego właśnie oczekiwałem. Wiara, że Slayer nagra przełomowy, rewolucyjny materiał miała tyle sensu co ufność, że politycy przestaną kłamać, a piętnowanie zespołu za powtarzanie ogranych patentów jest równie głupie, co formułowanie podobnych zarzutów pod adresem AC/DC czy Motorhead.
Już na pierwszy rzut ucha słychać, że najnowszy krążek Slayer różni się od "Christ Illusion". Co więcej, różni się od wszystkiego, co Slayer stworzył od 1990 roku. Dla mnie to swoiste brakujące ogniwo pomiędzy wspomnianym "Seasons in The Abyss" a "Divine Intervention" i kolejnymi płytami. Wynika to nie tylko z jego muzycznej zawartości, ale także brzmienia. Szczerze mówiąc, podobnego podejścia do komponowania spodziewałem się już na pierwszym albumie, nagranym po powrocie Lombardo, ale być może zespół potrzebował "Christ Illusion", by zamknąć tamten etap i rozpocząć nowy. Do takiego startu "World Painted Blood" nadaje się wyśmienicie. To prawdziwie oldschoolowy krążek, na którym Amerykanie postanowili przypomnieć, że to właśnie oni tworzyli historię metalu nagrywając swego czasu "Reign in Blood", "South of Heaven" czy "Seasons...", nie zapominając jednocześnie o bagażu swoich późniejszych doświadczeń. W rezultacie, sąsiadują tu ze sobą takie kawałki jak "Beauty Through Order", który ma wyraźny klimat "Seasons..." (te autocytaty od 2:26 minuty...) czy "Human Strain" przywołujący pewne skojarzenia z "Dead Skin Mask" oraz 2 i półminutowe, totalnie agresywne strzały w postaci "Unit 731" czy "Psychopathy Red", które z jednej strony mają sporo z furiackiej atmosfery "Divine Intervention", a z drugiej - umieszczone na "Reign in Blood" - na pewno nie czułyby się nieswojo. Można by tak wymieniać dalej, bo kolejne autocytaty, sposób odgrywania solówek (w tym solowe pojedynki King / Hanneman), a nawet partie wokalne Toma nawiązują wprost do starszych albumów. Ale przecież nie tylko o to tu chodzi. Słychać, że zespół postanowił nie ograniczać się do samego łojenia (choć wciąż wychodzi mu to doskonale), że chciał także zwolnić, dorzucić ciężaru i wprowadzić nieco klimatu i oddechu do swych kompozycji. Widać to przykładowo w środkowej części świetnego utworu tytułowego (przy którym, swoją drogą, ciężko usiedzieć w miejscu), wspomnianym wyżej "Human Strain" czy też przestrzennym "Playing With Dolls". Pytanie tylko, po co te analizy. Lepiej po prostu zanurzyć się w doskonały świat muzyki Slayer, przy dźwiękach tak kompletnych od pierwszego do ostatniego dźwięku kawałków jak chociażby "Snuff".
Swoisty oldschool "World Painted Blood" wzmacnia dodatkowo sposób produkcji tego materiału. Brzmienie jest dokładnie takie, jak być powinno. Nie przeprodukowane, cieplejsze, bardziej naturalne. Być może bębny są nieco za bardzo schowane, ustępując miejsca tnącym gitarom i krzyczącym wokalom Toma, ale sam sposób ich realizacji, żywy, nie przeładowany triggerami jest właśnie dokładnie tym, o co chodzi. Słychać po prostu, że gra tu człowiek z krwi i kości. O jakości partii perkusji nie ma co wspominać, w końcu odpowiada za nie Lombardo.
Zdaję sobie sprawę, że zwłaszcza młodsi amatorzy metalowych dźwięków, chowani na perfekcyjnych, sterylnych wręcz produkcjach, które aż ociekają cyfrowymi zerojedynkami, mogą na tę płytę kręcić nosem. Stąd bierze się zapewne tak szeroki wachlarz ocen i opinii. Moim zdaniem "World Painted Blood" może nie zostać w pełni doceniona przede wszystkim przez tych, którzy z racji wieku nie mieli okazji solidnie, metodycznie, latami osłuchiwać się płyta po płycie z twórczością zespołu, w szczególności tą sprzed dwóch dekad. Może pewnego dnia, za ileś tam lat zarzucą sobie recenzowany album i pomyślą "O żesz ty, to jest zajebiste!". I słusznie, bo bez dwu zdań taki właśnie jest "World Painted Blood".
Do wydania "deluxe" dorzucono płytę DVD. Wspominam o niej właściwie tylko z recenzenckiego obowiązku, bo żenującej jakości filmik, który ją wypełnia, nie jest wart niczyjej uwagi. Historia mordercy, skrzywionego pod wpływem traumatycznych przeżyć z dzieciństwa, który w zaciszu domowym usiłuje poskładać (dosłownie) zamordowaną matkę z kolekcjonowanych części mordowanych kobiet, jakoś nie porusza, bardziej (chyba niezamierzenie) bawi. Muzyka Slayer wcisnięta jest tam na siłę, a realizacja całości z daleka jedzie totalną amatorszczyzną. Szkoda, że zespół tej klasy zaserwował takiego babola. Nie pomaga tu nawet wpleciony w filmik kilkudziesięciosekundowy fragment nieopublikowanego wcześniej utworu. Wolałbym już jakikolwiek "studio report" albo nawet scenki z wygłupami maniaków wrzeszczącymi do kamery Slayeeer na różne sposoby. Tego typu wątpliwej jakości bonusy nie mogą jednak wpłynąć na moją ogólną ocenę tego krążka. (9/10)