Taaa, wiem. Przy tej płycie wysypali się u nas "znawcy Behemotha", dla których "The Apostasy" jest punktem odniesienia, nie do ruszenia. Z racji tego, iż w porównaniu do poprzednich wydawnictw gdańszczan płyta ta niesie ze sobą szerszy sound i więcej przestrzeni ludzie, którym Pomorska Bestia była nie w smak, też zaczęli mruczeć jakieś pochwały ku uciesze Nergala. I to mnie smuci. Bo Behemoth to ma być Behemoth, a nie Fasolki.
Nie wiem dlaczego "The Apostasy" zaczyna się od wyodrębnionego intra, które swą treścią przegrywa starcie z na ten przykład wstępem do "Antichristian Phenomenon" wkomponowanym w utwór. Taki kaprys czy psikus przekroczenia magicznej liczby 10 w trackliście? No ale idziemy dalej - "Slaying The Prophets Ov Isa" nie pozostawia jeńców... do czasu. Kawałek ten, mimo iż dynamiczny i brutalny jak moja reakcja na pikantny sos w kebabie, od razu pokazuje co bujało Nergalem w czasie komponowania "The Apostasy". I słowo bujanie jest tutaj użyte celowo - w licznych wywiadach lider Behemoth przyznawał się do fascynacji "Reinkaos" Dissection czy "Now, Diabolical" Satyricon. Niestety owe fascynacje słychać od razu.
Nie chcę być źle zrozumiany - wspomniane powyżej płyty sam kocham i wielbię wręcz niczem złotego cielca, no ale są pewne granice w czerpaniu nawet z bardzo szlachetnych wzorców. Nagadałem, nabiadoliłem, to może w końcu napiszę o co mi chodzi... Aranże! Nie trzeba mieć wybitnie rozwiniętej percepcji muzycznej, żeby usłyszeć iż Nergal odszedł na "The Apostasy" od, pozwolę sobie nazwać to tak, "chorych" death metalowych aranży na rzecz rock'n'rollowego zwrotka-refren. A tak zbudowane były np. "Now, Diabolical" właśnie. Ale nie to wywołało moją odrazę w drugiej części "Slaying The Propeths Ov Isa". Przebojowa (a może nie?) pierwsza partia songu nagle przeradza się w średnio-tempowiec z jakimiś chórami, trąbami... Litości! To Daray poszedł do Dimmu Borgir, nie Inferno...
I po raz kolejny muszę bronić swego zdania, bo moje utyskiwanie nie może pozostać z wyjaśnieniem "bo tak", co nie? Otóż, zauważcie, że Behemoth nie pierwszy raz wplótł dźwiękowe piękno w szpetotę ekstremalnego metalu. To po pierwsze, więc czym tu się zachwycać? Po drugie, ozdobniki obecne dotychczas w ciekawym, melodyjnym piłowaniu gitar czy pochowane po kątach niczym zawstydzone i skarcone dziecko nie wychylały się więcej niż musiały a wzbogacały muzykę, czyniąc z "Zos Kia Cultus" czy "Demigod" albumy wielowarstwowe i eklektyczne. Teraz gdy coś zostało podane na tacy traci na tym wszystko. Przede wszystkim aranże - te nie zaskakują już niczym, nie ma tych zbyt wielu ciekawych gitarowych zawijasów koegzystujących z soniczną apokalipsą jak na "Demigod", teraz jest trąba w chorusie i ma być wszystko cacy. No ale nie jest. Złożoność kompozycji pada, środek albumu po prostu nudzi.
Najlepiej na "The Apostasy" Behemoth wypada tam gdzie bez skrupułów trzaska po pysku jak Gołota w dyskotece. "Arcana Hereticae", "Prometherion" czy "Pazuzu" to nietuzinkowe strzały, celne jak boiskowe komentarze Rogera Gerreiro. Gdy Pomorska Bestia zaczyna bawić się w Nevermore w "Libertheme" zaczyna być już trochę dziwnie...
Eksperymentom mówię tak, ale eksperymentom współgrającym z muzyką. Słychać ewidentnie, że "The Apostasy" trochę wymknęła się spod paluszków Nergala i oferuje tak zwane dwie strony medalu. Pełne nadęcia i przepychu bujające średnio-tempowce, a z drugiej Behemoth mordujący bez cienia litości jak nigdy. Przedziwna płyta. Ale to tylko moje skromne zdanie.
Grzegorz Żurek