Drugi album Mothry, "Dyes" dobrze wpasowuje się w coraz bardziej zauważalny w naszym kraju trend na bardziej ambitne metalowe i core’owe granie. Krążek jest z pewnością warty uwagi, choć, przy całych nadziejach pokładanych przez niektórych w zespół, bynajmniej nie można uznać go za jakieś kolejne objawienie, nawet na skalę krajową...
O Mothrze dało się już usłyszeć sporo ciepłych słów przy okazji debiutanckiej "Planet Decibelian". Ich stojący na wysokim poziomie technicznym grindcore zyskał sympatię zwolenników tego typu grania. Na wspomnianej płycie zespół zaserwował słuchaczom ostrą przejażdżkę, wybierając dla niej bardzo wyboistą drogę, pełną zakrętów i nagłych progów zwalniających, w dość nieśmiały sposób wprowadzając do swojej muzyki różne dźwiękowe smaczki. Właśnie owe eksperymenty dawały jednak nadzieję, że grupa w przyszłości zaskoczy jeszcze bardziej nieszablonowym podejściem do tematu. Tak niestety na razie jeszcze się nie stało.
"Dyes" jest co prawda dowodem na to, że muzycy nie zamierzają przestać się rozwijać, robią to jednak w dość zachowawczy sposób. Otwierające album "Squant" i "Hooloovoo" są ciekawiej zaaranżowane oraz posiadają więcej przestrzeni niż materiał z debiutu. Pewną przeciwwagą dla grindowego oblicza grupy miał być zapewne "Octarine", wolny doomowy walec z kilkusekundowymi atakami furii gitarzystów i perkusisty. Choć należałoby pochwalić muzyków za próbę nagrania czegoś na przekór swojej stylistyki, utwór brzmi jednak mało przekonywująco, jakby został napisany trochę na siłę. "Grue" i "Bleen" to powrót do klimatów z początku płyty. Oba numery dzięki zawartej w nich melodii i niezłych riffów mogą zapaść w pamięć na dłużej i pokazują w jakich rejonach gatunkowych zespół czuje się obecnie najpewniej. Najciekawszym fragmentem całej płyty jest początek "Fullgin/A", brzmiący jak King Crimson na sterydach. Może i grupa zbliża się stylistycznie w tym momencie niebezpiecznie do Mastodona z okresu "Blood Mountain", ale właśnie ten fakt dobrze obrazuje to, czego mi na "Dyes" brakuje. Szaleństwa w czystej postaci, czegoś czym charakteryzują się chociażby dźwięki Antigamy czy Dillinger Escape Plan. Po cichu liczę jednak na to, że w przyszłości Mothra w tym właśnie kierunku podąży…
Narazie jest tylko dobrze i poprawnie. Może faktycznie uważniejsza lektura twórczości Roberta Frippa mogłaby okazać się na to panaceum?
Jacek Walewski