Na techniczny death metal trzeba mieć nie byle jaką ochotę, tym bardziej, na tak bezduszny, przepełniony matematyką i brakiem krzty jakichkolwiek emocji.
Młócka serwowana przez Origin od dwudziestu lat dostarcza radochy wielbicielom ekstremy. Ich wizja śmierć metalu dalece odbiega od moich fascynacji, ale doceniam niemal wirtuozerski warsztat i pchanie tego wózka w coraz bardziej mechaniczne rejony, nie pochwalam jednak ścigania się ze sobą.
Oczywiście mojego zdania najwyraźniej nie podzielają całe zastępy fanów, a co najważniejsze, szefostwo niemieckiego giganta Nuclear Blast oraz rodzimej Agonia Records. Dalej wierzą we wpływ Origin na młodzież, dając im kolejne pola do popisu. Nie wystarczą już trasy z Gorguts i Archspire (na nich miejcie baczenie!) trzeba bogom śmierci i kakofonii dać kolejną szansę. Zastanawiam się tylko na co, bo tegoroczna propozycja Johna Longstretha i spółki jest tak cholernie niestrawna, że tylko najbardziej wytrwali słuchacze, rozkochani w bezustannych blastach i sweepach (nawet na basie?!) znajdą w tej muzyce coś dla siebie.
Jednakże nie warstwa kompozycyjna jest największą bolączka "Unparalleled Universe". To, co zżera najnowszy album muzyków z Topeka w Teksasie to nie słabe wykonanie, co brzmienie, w którym kompletnie niepotrzebnie wysunięto beczki do przodu obniżając przy tym poziom głośności gitar. Nawet bas mistrza dołu Mike’a Floresa tylko w mniej opętańczych momentach jest selektywny i odpowiednio zagęszcza i tak naszpikowaną patentami młóckę. Chciałbym móc doszukać się pozytywów w siódmym albumie amerykańskich brutali, ale ich nie doświadczam. Nie ma tu ani jednego momentu wartego zapamiętania, co zresztą i tak byłoby niemożliwe, ze względu na nieustającą ścianę dźwięku, którą raczy nas zespół.
Po kilku mniej lub bardziej wnikliwych odsłuchach, jedyne co rzeczywiście do mnie przemawia, to siedzący za zestawem perkusyjnym brodacz (powinni zrobić jeden wielki drum cam jako bonus do CD). John Longstreth jest żywym uosobieniem kreatywności, która w połączeniu z impetem i luzem z jakim sieje pożogę czyni z niego jednego z najbardziej niedocenionych perkusistów ostatniego dwudziestolecia. Jest jednak jeden problem, bębniarz utknął bowiem na dobre w plątaninie blastów i łamańców (w tym na dwa werble) przez co stał się więźniem własnego (i zespołowego) talentu. Mam nadzieję, że w zapowiadanym na koniec tego roku nowym projekcie, z pograniczna grindcore’a i thrashu pokaże na co naprawdę go stać. A Origin, cóż, niech lepiej spojrzą na Decrepit Birth. Koledzy z Agonia Records pokazali jak grać. Dokładnie taki jak trzeba. I jaki lubię.
Grzegorz Pindor