Jeszcze parę lat temu Emmure było uznawane za scenowe pośmiewisko. Nie ma się co dziwić, bo Frankie Palmeri nie dawał się lubić, a granie ciągłych "zer" i poza rewolucjonistów metalcore’a nie przysparzała grupie sławy.
Pomimo ambarasu związanego z ego lidera, kilku dość kluczowych zmian w składzie i coraz mniej odważnych poczynań w studio, kapela wyrosła na jeden z największych zespołów amerykańskiego metalu i… dobrze się stało.
Zmiany, zarówno w osobowości frontmana ex-podopiecznych Victory Records jak i dołączenie do składu trójki genialnych muzyków z Glass Cloud i Tony Danza Tapdance Extravaganza, oznaczały znaczący krok naprzód i być może, prawdziwe zrewolucjonizowanie brzmienia. Faktem jest, że słuchacze sporo sobie obiecywali, może nawet aż za dużo, zwłaszcza że w ostatecznym rozrachunku nadal słyszymy "zera", ale jak ten materiał buja! Ogień wydobywający się z głośników momentami nie pozwala uwierzyć, że to ten sam zespół, a szarpiący za dziewięć strun Josh Travis to człowiek z krwi i kości. Matematyczne zapędy, nu-metalowe wstawki i masa naprawdę dobrych, agresywnych patentów czynią z "Look at Yourself" materiał, który śmiało można postawić obok debiutu i "Felony". Jeśli zaś chodzi o deathcore i pochodne, krążek bije na głowę ostatnie wypociny gigantów gatunku - zarówno Whitechapel jak i Suicide Silence.
Ilość riffów, jaka przewija się przez trzynaście premierowych utworów mogłaby zawstydzić nawet najbardziej "połamane" kapele, ale przecież ja nie o tym miałem przekonywać. Grunt, że materiał nadal buja i wpisuje się w kanon Emmure, ale co najważniejsze, pod falą nienawiści i ściany dźwięku, kryją się ciekawe melodie, sporo nieoczywistych rozwiązań harmonicznych i potężna dawka technicznych smaczków. Fani Josha mogą traktować ten album jako suplement do twórczości jego macierzystych projektów, ponieważ gdyby nie gardło i flow Palmeriego, mógłby on ukazać się pod innym szyldem. Mało tego, mam nadzieję, że zamiast grać z pierwszą-lepszą-wyhajpowaną kapelą na rynku, Amerykanie pojadą w trasy z grupami pokroju Everytime I Die, 68 czy Volumes. Niech dzieje się matematyka!
Na koniec o brzmieniu, laik nie usłyszy soundu dziewięciostrunowego wiosła, zresztą, już przy siódemkach ciężko wychwycić różnice, tym bardziej, że to, co słyszymy to dźwięk nastu efektów i co najmniej kilku procesorów typu Axe-Fx, aczkolwiek wiosła na "Look at Yourself" o dziwo nie brzmią tak sztucznie jak choćby na płytach Thy Art is Murder czy ostatnim Carnifex. Porównuję zespoły z innej półki, z kompletnie innego światka? Death metal i deathcore oparty na jedynkach? Źle? Właśnie że nie, bo w pokrętnej skali wściekłości i agresji dzisiejsze oblicze Emmure, zarówno brzmieniowo jak i wykonawczo wcale nie odbiega od zespołów posiłkujących się blastami. Jest ogień.
Podsumowując: Emmure to nadal zespół, który można kochać, albo nienawidzić. Oparta na silnym rytmie twórczość amerykańskiej formacji przemawia (przeważnie) do młodzieży, ale to dobrze. Ktoś musi dbać o to, aby metal szedł do przodu i nie przypuszczałem, że napiszę w ten sposób o Emmure.
Grzegorz Pindor