Chciałbym napisać, że metalcore rozwija się niemal równolegle w USA i Europie, ale Niemcy szybciej łyknęli melo deathmetalowego bakcyla, żeniąc go z thrash metalem i wściekłym europejskim hc.
Stąd właśnie wzięły się całe zastępy takich zespołów jak Maroon, Deadlock, Fear my Thoughts, Neaera czy protoplasta znakomitej większości z nich - Caliban.
Swoją drogą, gdyby nie melodyjny death metal, a raczej jego czołowe postacie (Anders Friden), grupa z pewnością przegapiłaby sukces swojej bodaj najlepszej płyty z ubiegłej dekady ("The Opposite From Within"), dzięki której zyskała międzynarodowe uznanie wpływając na to, jak przez pewien czas grało się w Stanach Zjednoczonych. W ramach własnego rozwoju panowie zaczęli inkorporować coraz to nowe elementy, mniej lub bardziej udanie romansując z elektroniką. Doszło nawet do tego, że Niemcy zdecydowali się na flirt z deathcorem ("I am Nemesis") ale to, co najlepsze, słychać dopiero teraz, po blisko dwudziestu latach grania i co najmniej kilku znacząco różniących się od siebie obliczach zespołu. Obecny Caliban, czego nie śmiałbym powiedzieć po 2006 roku, jest absolutną czołówką takiego grania i mam nadzieję, że świat przypomni sobie, dlaczego akurat ten band przez długie lata był punktem odniesienia dla tysięcy innych.
Co zatem wyróżnia "Gravity"? Panowie, co po tylu latach gry i setkach koncertów wydaje się być niemożliwe, udoskonalili swój warsztat, poszerzyli horyzonty, a przede wszystkim, wrócili do łojenia w sposób przypominający ich najlepsze czasy. Oczywiście, z upływem lat zmienił się nie tylko metalcore, strój w jakim się gra, czy sposób aranży (przede wszystkim wokali) i to słychać, ale dziesiąty album Niemców dla Century Media wynosi ten band na zupełnie inny poziom, zwłaszcza w kwestii przebojowości.
To co odrzucało mnie przy "Awakening" i "Say Hello to Tragedy", a co za tym idzie, zniechęciło mnie do kapeli w ogóle, to niezbyt udane wokale. Nie mam na myśli samych screamów Andreasa Dörnera, który przez ostatnią dekadę dopracował swoją technikę, częściej krzycząc w wyższych rejestrach. Bolączką Caliban był Denis Schmidt niegdyś słusznie nazywany "wyjcem". Dziś pełniący obowiązki gitarzysty i wokalisty muzyk jest bodaj najjaśniejszym punktem w zespole, o czym przekonujemy się za każdym razem, gdy pojawia się "refren". Zresztą okazji, aby się o tym przekonać jest co najmniej kilka, a zaskakująco robi się, gdy głosu dochodzą zaproszeni goście, którzy mocno wpływają na kształt utworów, czego ekipa z Hattingen nie mogła przewidzieć.
Zarówno obecność gości, jak i zwrot w kierunku nieco bardziej australijskich brzmień są doskonałym odświeżeniem dotychczasowej formuły twórczości zespołu. Caliban serwując to, co znane i lubiane, a przede wszystkim nośne i przystępne nawet dla ludzi na co dzień nie słuchających metalcore’a, potrafi teraz zagrać znacznie bardziej pogmatwane dźwięki, odpalając przy tym prawdziwą koncertową bombę. Skoro o tym mowa, kilka słów o wokalistach. Utwory numer pięć, siedem i dziesięć to dość nietypowe jak na Caliban kompozycje. W "Crystal Skies" słyszymy krzykacza Heart of A Coward, który - choć występuje tylko w trakcie breakdownów - dziwnym trafem ciągnie grupę w stronę quasi-parkwayowych rejonów. Gdyby nie refren oraz łamana końcówka kawałek ten byłby jednym z typów na singla.
Szczęśliwa siódemka należy do Alissy White-Gluz, obecnej twarzy Arch Enemy, która uświetniła utwór swym anielskim głosem. Dobrze, że akurat w tym wypadku zrezygnowano z jej diabelskiej strony, gdyż wokale zlały by się w jedno, tym bardziej, że kolega Schmidt również dokłada swoje trzy grosze. Wreszcie dziesiąty "Inferno", bodaj najbardziej reprezentatywny numer na płycie, poza "Paralyzed" i "Who I Am", nagrany z udziałem berlińskiego wokalisty Dream On, Dreamer, Marcela Gadacza. Frontman największego po Parkway Drive australijskiego zespołu idealnie wpisał się w zaskakująco szybki jak na Caliban numer, acz w swoich partiach pociągnął go w stronę post-hc, co potwierdza moją opinię o poszerzeniu horyzontów formacji.
Dużo miejsca poświęcam wokalom, ale nie ma co ukrywać, dziś są one najmocniejszym punktem Caliban. Nie melo deathmetalowe riffy, nie wycieczki w stronę delikatnie djentowego, niskiego brzmienia, nie są to również eksperymenty z klawiszem rodem z płyt wspomnianego Deadlock, ani nie jak na ten zespół, mocno groove’ujące kompozycje. Choć wszystko to składa się na obecny kształt Caliban, chyba pierwszy raz w odniesieniu do metalcore’owej kapeli, która nie jest nieistniejące The Autumn Offering jestem w stanie napisać, że materiał jest vocal driven. I niech tak zostanie, a Niemców zapraszam do Polski. Tym razem mam nadzieję, że przyjdzie więcej osób niż ostatnim razem w Krakowie, czy malutkim Pszowie.
Grzegorz Pindor