Moanaa

Descent

Gatunek: Metal

Pozostałe recenzje wykonawcy Moanaa
Recenzje
2015-01-22
Moanaa - Descent Moanaa - Descent
Nasza ocena:
8 /10

Cztery lata temu, kiedy zupełnie przypadkiem spotkałem perkusistę Moanaa na czeskim Brutal Assault, obwieścił mi z radością, że nowy materiał "robi się".

I owszem, światło dzienne w owym roku ujrzała doskonała EPka, ale potem zupełnie nieoczekiwanie słuch o bielszczanach zaginął. Przez cztery zimy panowie próbowali wymyślić się na nowo, a że konkurencja na poletku sludge/post-rockowo-metalowym równie niespodziewanie mocno się zagęściła, dziś Moanaa czerpie nie tylko z dorobku klasyków gatunku. Oto zrodził się nam twór, który choć miejscami zerka w stronę coraz popularniejszych kolegów m.in. z Warszawy, wyrasta na kolejny potężnie brzmiący towar eksportowy, w który warto zainwestować pieniądze.

Bielsko-Biała nie pierwszy raz zaskakuje doskonałym materiałem. Z odpowiednim wsparciem promocyjnym, koledzy muzyków Moanaa z formacji Newbreed zawojowali by europejski rynek własną wizją progresywnego metalu. Lokalny patriotyzm nakazuje wspomnieć o innych zespołach, acz jeśli kogoś naprawdę interesuje co piszczy na południu, Internet nie gryzie. Wróćmy jednak do głównych bohaterów tego tekstu. Longplay zatytułowany "Descent" jest nie tylko nowym otwarciem dla kompletnie odmienionej stylistycznie grupy, ale przede wszystkim wysokim skokiem jakościowym dla całej naszej, wciąż rozwijającej się sceny. Oczywiście, na upartego można powiedzieć, że Moanaa tak naprawdę niczego nowego nie odkrywa. W sumie, jest to prawdą, ale jak powszechnie wiadomo metal jakiś czas temu zjadł swój ogon, więc trzeba odpowiednio żonglować tym co znane (a niekoniecznie podawać to w djentowej oprawie). I w takim właśnie graniu, żeby daleko nie szukać, z pograniczna Explosions in the sky, Isis i Cult of Luna, bielszczanie są absolutnymi mistrzami.


Niecała godzina spędzona z "debiutem" sekstetu, zasilonego aktualnie przez K-vassa aka fantastyczne gardło i niezwykle kreatywnego grafika blisko związanego z Blindead, przynosi dawkę niezwykle przejmujących doznań. Momentami panowie lubują się w prawdziwie leniwych i minimalistycznych formach, zapętlonych motywach i sennej narracji, aby z zaskoczenia przywalić monstrualną ścianą dźwięku idącą w parze z rykiem Macieja Proficza. Najważniejsza jest jednak atmosfera. Fragmentarycznie mocno psychodeliczna, można by rzec transowa, ale nie pozostawiająca złudzeń co do metalowego pochodzenia zespołu. Eksperymenty, o ile się zdarzają, dotyczą raczej wokali, a całość, mimo długich form, ma - o dziwo - mocno piosenkowy i łatwo przyswajalny charakter. Innymi słowy, do takich bestii, jak najbardziej zaskakujące "Zero" czy otwierające album "Sunset Growing Old", zwyczajnie chce się wracać. Jest magnetyzm, są emocje, a co najważniejsze - talent, który, mam nadzieję, wreszcie zostanie odpowiednio dostrzeżony przez media.

Grzegorz "Chain" Pindor