Upłynęło nieco wód w rzekach Oregonu nim o Agalloch zrobiło się głośno, ale twórcy zespołu nigdy nie szukali rozgłosu, o czym doskonale może świadczyć ich piąty duży album "The Serpent & The Sphere".
To dzieło pozbawione walorów ściśle komercyjnych, rzecz mroczna i potępiona, zupełnie odwrócona od współczesnych standardów promocyjnych. Równocześnie to album bardzo wymagający, trudny i przywracający wiarę w ambitny metal. Trudno wyrokować, w którym nurcie znajduje się dziś Agalloch, a nie dostarcza w tej materii dokładnych odpowiedzi. Zespół nie stroni od black metalowych korzeni, choć daje się odczuć, że fascynacje muzyków pozostają wierne mrocznej odmianie folku, dziś nazywanej nowym folkiem, ale to w gruncie rzeczy nieprzesadnie zmącona tradycja w muzyce. To także spore pokłady doom metalu, post metalu, a nawet progresji i ambientu. Dzieło zaiste wielowymiarowe.
O najwyższym kunszcie Agalloch świadczą przede wszystkim dwa współgrające ze sobą fragmenty płyty, mniej więcej po kwadransie otwarcia i zamknięcia albumu. Chodzi mi o utwory "Birth and Death of the Pillars of Creation" i "(serpens caput)", a także "Plateau of the Ages" i "(serpens cauda)", będące świadectwem nadzwyczajnych pomysłów twórców zespołu. Ujmuje ich minimalizm, trudna do opisania skromność w operowaniu instrumentami, ale zarazem niezwykła wręcz aura spopielonego świata. Muzycy Agalloch grają na ogół niepośpiesznie, tak jakby rozważali każdy dźwięk. Owszem, przyspieszają i grożą klasycznymi metalowymi gitarami, nie stronią też od otwartych akustycznych przestrzeni, ani od instrumentów klawiszowych lub potężnych bębnów, ale całość sprawia wrażenie muzyki napisanej jako soundtrack do upadającego człowieczeństwa. Wspominane utwory, w przeważającej części instrumentalne, doprowadzają na zgliszcza wyobrażenia o współczesnym metalu. To kompozycje wielowątkowe, pozbawione przypadkowości, o wielkiej sile oddziaływania.
Mówiąc o tym fragmencie albumu dodam, że korelacje pomiędzy "Birth and Death of the Pillars of Creation" i "Plateau of the Ages" przywołują skojarzenia z mrocznymi progresywnymi wirtuozami, ale już współistnienie na jednym krążku "(serpens caput)" i "(serpens cauda)" to wspaniały ukłon w kierunku kultury black metalowej. To zresztą dobrze też ilustruje utwór "Cor Serpentis (The Sphere)", który stanowi trzecią formę - środkową - owego akustycznego głoszenia substancji znienawidzonej przez katolickie media. Nie można tego nie zauważyć! Pomiędzy wyborną klamrą, o której napisałem na "The Serpent & The Sphere" zespół uczynił też inne cuda. Z kapeluszy muzyków Agalloch wyskoczyły wysokiej klasy dialogi pomiędzy black i doom metalem w utworze, nomen omen, "The Astral Dialogue", złowrogie gitary i partie perkusji oprawione fenomenalnymi podszeptywaniami Johna Haughma w "Dark Matter Gods", nieprzyzwoicie ożywiony i fragmentarycznie inklinujący nawet do heavy metalu "Celestial Effigy" o kolejnym ładunku rozlewającego się szeptu, a także jeszcze jeden utwór przechadzający się pomiędzy siarczystym blackiem, wlokącym się doomem i hipnotyzującym folkiem - "Vales Beyond Dimension".
W dyskografii Agalloch znajduje się już kilka wielkich nagrań. Właściwie trudno wymienić jakąś zniżkę formy zespołu, który konsekwentnie realizuje swój fenomenalny plan na tworzenie metalu, zarazem nie rzucając instrumentów na szkło. W ten klimat wybornie wpisuje się piąte duże dzieło Amerykanów. Myślę więc, że "The Serpent & The Sphere" to jeden z najmocniejszych krążków w tym roku. Magiczny. Potępiony. Trudny. Wielki.
Konrad Sebastian Morawski