Jeśli ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, że Decapitated to ekipa ze światowego topu death metalu, jej szósty krążek momentalnie je rozwieje.
Chyba nie tylko ja odetchnąłem z ulgą, gdy trzy lata temu ukazała się płyta "Carnival Is Forever". Okazało się bowiem, że Wacek "Vogg" Kiełtyka nadal ma w sobie siły, by ciągnąć wózek pod nazwą Decapitated. Co więcej - nie wraca do świata aktywnych metalowców, by opowiadać nam, jak to drzewiej bywało i grzejąc kotleta wyglądać za lepszymi czasami. Wraz z nowymi kolegami odpalił efektowną petardę, która z miejsca wyniosła Polaków na zasłużone miejsce - do deathowego Edenu.
"Blood Mantra", kolejna płyta naznaczona zmianami w składzie, przynosi też dalsze poszerzenie definicji tego, czym Decapitated jest. Obecnie to zespół dojrzały, zaskakujący świeżością, wyznaczający standardy, na którego krążki czeka się z wypiekami na twarzy.
Pierwsze, co rzuca się w uszy podczas obcowania z nową propozycją Vogga i spółki jest pójście w progresywne formy. Nie mam tu na myśli naśladowania starego Opeth i rozciągania kawałków do niewyobrażalnych długości (choć generalnie szósty zestaw załogi charakteryzuje się dłuższymi kompozycjami), a raczej o żonglowanie motywami, unikanie standardowej struktury kawałków, czy zabawę rytmizacją.
Druga sprawa to rozwój dwóch liderów Decapitated. Rafał Piotrowski zdecydowanie rozszerzył wachlarz swoich możliwości - nie tylko krzyczy i popisuje się dźwiękami ciągniętymi przez kilkanaście sekund. Teraz także mocno growluje z przepony, jak choćby we zwrotkach "Exied In Flesh", a także od czasu do czasu śpiewnie wydziera się niczym Joe Duplantier z Gojiry - patrz "Blindness" i "Veins". Vogg z kolei wszedł na poziom techniki zarezerwowany dla najlepszych gitarzystów na świecie. Już nie czuje potrzeby popisów technicznych w każdym numerze, nie musi przebierać paluszkami w solówkach z niebotyczną prędkością. Stawia jednoznacznie na groove, klimat, a nawet na melodię - odsyłam was do nadspodziewanie pogodnej solówki w "Nest".
Przy okazji warto powiedzieć dwa słowa o nowej sekcji rytmicznej: Michał Łysejko i Paweł Pasek znakomicie odnajdują się na ścieżce wyznaczonej przez Kiełtykę. Ten pierwszy nie gra tak gęsto, jak Krimh, rzadziej blastuje, za to z ochotą okłada werbel przy przejściach oraz dba o odpowiednie połamanie rytmu. Basista z kolei gra melodyjniej od poprzedników, stosując bardziej mięsiste przestery.
Właściwie klasycznie deathmetalowy jest tu tylko jeden kawałek, singlowy "The Blasphemous Psalm to the Dummy God Creation", pełen brutalnej perkusyjnej naparzanki i gitarowego rzeźbienia podchodzącego miejscami pod grind. Może jeszcze finałowy riff w "Veins" gdzieś tam zahacza o to, co działo się na "Organic Hallucinosis" (mam na myśli techniczne łojenie i trzeszczący przester). Jednak już w tym samym utworze słychać dwie aktualnie największe inspiracje Vogga - Gojirę i Meshuggah. O śpiewnym refrenie już pisałem, dodam, że numer wieńczą wspaniałe rytmiczne wygibasy, których nie powstydziliby się koledzy ze Szwecji. Podobne odnajdziemy w wielu innych fragmentach płyty, chociażby w "Instinct", jednym z najlepszych kawałków na "Blood Mantra".
Innym moim faworytem jest numer tytułowy, który ma w sobie stonerowy sznyt i luz (acz finał ma iście Vaderowy). Toż to już nieomal death rock! Jako fan ambientu i dronów z miejsca zakochałem się też w miniaturce "Red Sun", która wieńczy płytę. Schizofreniczne, rozmyte dźwięki pozwalają szóstemu materiałowi Decapitated zajść niczym tytułowe słońce. Jedyny kawałek, który nie do końca mnie przekonuje, to "Blindness". To opasłe, trwające siedem i pół minuty dzieło jak dla mnie składa się z… samego początku. Przez cały utwór skrada się przyczajone, jakby nie mogło uwolnić się z więzów, które narzucili mu autorzy.
Nie zmienia to faktu, że Decapitated nagrało jeśli nie najlepszą, to na pewno najciekawszą i najbardziej zróżnicowaną płytę w karierze - zupełnie jak Behemoth i Vader. Czyż to nie cudowny rok dla Polskiej ekstremy?
Jurek Gibadło