W moim przypadku kontakt z Origin nigdy nie należał do najprzyjemniejszych. Techniczny death metal nie jest mi obcy, ale od kiedy pamiętam, Amerykanie często kojarzyli mi się z przerostem formy nad treścią, co zresztą ładnych parę lat temu stało się domeną tego typu zespołów, począwszy od The Amenta, Sleep Terror a skończywszy nawet na Catalepsy.
Dziś, kiedy zapomniałem już nieco o zespole, w moje ręce trafia najnowszy album brutali z Topeka w stanie Kansas i, ku mojemu zdziwieniu, Origin Anno Domini 2014 pasuje mi jak ulał.
Oczywiście, to co niegdyś zniechęcało mnie do twórczości tej formacji, a mianowicie matematyczna precyzja i oszałamiające prędkości w połączeniu z brakiem melodii wciąż jest obecne. Zdziwiłbym się, gdyby panowie nagle porzucili swoje znaki rozpoznawcze, choć przyznam, że melodia znalazła tu dla siebie skromne miejsce. Jak można się domyślić, jest jej jak na lekarstwo, ale dobre i to. Lwia część "Omnipresent" to bezustanna młócka napędzana przez niezmordowanego boga blastu i połamanych rytmów Johna Longstretha. Wyjątków od formuły - byle technicznie, do przodu i bez chwili oddechu i czasu na pomyślunek - jest raptem kilka, w tym zasadniczo najciekawsze na całym krążku, okraszone solówką graną zarówno tappingiem jak i sweepami, mocno groove’ujące i będące zarazem czymś na kształt intra "Permanence".
Siłą albumu jest zasiadający za beczkami Longstreth, który zapracował sobie na szacunek dzięki szalonym zmianom tempa i gravity blastom, których nie powstydziłby się Max Duhamel. Gdyby obedrzeć "Omnipresent" z pracy gitar, słuchacz - albo fan talentu perkusisty - otrzymałby śmiertelną dawkę pokazu nie byle jakich umiejętności, wymagających kondycji, ale przede wszystkim, na co szczególnie zwracam uwagę, dysku twardego w głowie. Mnogość rytmów, przejść, a i różnych odmian blastów przeciętnemu metalheadowi może - brzydko mówiąc - zrobić z mózgu kisiel. Ale o to przecież chodzi. Ma być intensywnie, gęsto i bezlitośnie. Rzecz ma się podobnie w kwestii gitar, choć tutaj przyznam, że riffów jako takich, nie zapamiętałem wiele, a gdyby nie poupychane melodie czy pięknie tkany przez bas groove, "Omnipresent" wleciało by jednym uchem, a drugim wyleciało. A tak, w przeciwieństwie do wielu innych wydawnictw z gatunku tech death, jest czego posłuchać i czym się katować. Złożoność kompozycji Origin z jednej strony może zniechęcić, ale z drugiej, należy się im pokłon za to, że potrafią upchnąć tyle nierzadko dość kakofonicznych dźwięków w kilku minutach utworu. Grunt, że to co oferują słuchaczom ma ręce i nogi, a całość wali po pysku jak trzeba.
Jason Keyser, były krzykacz Skinless, swoją obecnością na "Omnipresent" otwiera nowy rozdział w historii Origin. Nie wiem, czy w Skinless pozwalał sobie na multiplikowanie ścieżek wokali, ale w swoim "nowym" zespole ma to swoje pełne uzasadnienie i nie wyobrażam sobie by mogło być inaczej. Totalna anihilacja będąca efektem pracy kończyn muzyków towarzyszących Keyserowi byłaby niczym, gdy nie jego gardło i teksty. Co dość istotne, Keyser nie jest najemnikiem i w pełni identyfikuje się z muzą Origin. Death metal ma to do siebie, że zazwyczaj nie wymaga wybitnie uzdolnionego krzykacza, aby "żarł". Przekonali się już o tym panowie z Vital Remains i Gorod. Tym razem jest odwrotnie - gdyby nie Keyser, Origin straciłoby na mocy.
Jeszcze słowo o brzmieniu albumu. W dobie sterylnych, krystalicznie czystych produkcji pozbawionych jakiejkolwiek dynamiki i przestrzeni, nówka od Origin jest sporym zaskoczeniem. Intensywność "Omnipresent" pewnie powalałby już po pierwszych dziesięciu minutach, a przecież tak nie jest. Nawet mniej podatni na death metal znajdą tutaj coś dla siebie, a jako że "plastik" i Origin nie idą ze sobą w parze, album tylko zyskuje na zajebistości.
Grzegorz "Chain" Pindor