Od grindcore’a z reguły nie można wiele wymagać. Prosta formuła to kwintesencja gatunku.
Jednak są zespoły, które korzystały z innych podręczników i definiują struktury tego nurtu w kompletnie odmienny sposób. Tegoroczne wydawnictwo Gridlink zatytułowane "Longhena" z wielką pompą zakończyło jeden z rozdziałów historii muzyki ekstremalnej.
Gridlink to synonim bezczeszczenia świętych symboli grindcore’a. To odwrót od paradygmatu prostego i przerysowanego grania. Techniczny grindcore? To trochę jak chrześcijański black metal. Muzycy Gridlink porzucają ustandaryzowane ramy gatunku udowadniając tym samym, że to świat powinien dostosować się do nich, nie na odwrót. Grupa z roku na rok przekonywała do swoich racji, konsekwentnie przełamując kolejne bariery.
Gdy przesłuchałem po raz pierwszy "Longhena", zdałem sobie sprawę, że błędnie podszedłem do analizy albumu, a wynikło to z faktu, że wybrałem grindcore, jako główny punkt odniesienia. To paradoks, bo choć aura i stylistyka rzeczywiście nadal odgrywa tutaj pierwsze skrzypce, to jednak szereg odstępstw wywołuje wiele rozbieżności w określeniu, czym tak naprawdę jest Gridlink. Zabójczo techniczna precyzja momentami przeistacza się w powykrzywiane partie rytmu w niezwykle łatwy sposób wprawiające słuchacza w dezorientację ("Stay Without Me"). Pędzące z ogromnym tempie partie gitar to rzecz doskonale znana fanom kapeli, jednak teraz, prócz świetnie wypieszczonego brzmienia, dochodzi większa głębia, sprawiająca wrażenie, że muzyka rozgrywana jest na kilku poziomach równocześnie.
Dwa poprzednie, bliźniaczo podobne wydawnictwa charakteryzowała statyczna forma, nie było mowy o szczególnych wyróżnikach. To oczywiście zaleta, bo z tej perspektywy "Longhena" wypada na tle poprzedniczek niezwykle wielobarwnie i egzotycznie. Nie dość, że poszczególne kawałki cechuje odmienna stylistyka, to w muzycznym ścisku znalazły się chwile na wytchnienie ("Thirst Watcher"). Dźwięk skrzypiec, który nieśmiało ujawnia się między partiami srogiego jazgotu to jedno z najpiękniejszych rozwiązań, jakim grindcore mógł poszczycić się w swojej wieloletniej historii. Idąc dalej tym tropem, nie da się obejść bez chwili zdumienia słysząc aksamitne brzmienie niektórych fragmentów kompozycji, dobrym przykładem jest końcówka "Island Sun", która w piękny sposób łagodzi dotychczasowe chwile grozy serwowane przez wściekłą "Longhena". Wszelkie zwolnienia, choć drobne i ulotne zasługują na szczególną uwagę, gdyż w kontekście zawartości płyty, nabierają majestatycznego charakteru. Muzyczne sugestie skupiające się wokół japońskich gier video mogą niektórych przyprawić o mdłości. Sugerując się coraz częstszymi wpływami tego typu, Gridlink w efekcie tworzy coś na wzór folk-grindcore’a, dumnie prezentując swoją atencję względem dźwięków rodem z gier arcade ("Ketsui", "Look to Windward").
Jak się niedawno dowiedzieliśmy, Gridlink to już historia. Pamięć o tym niezwykłym zespole z pewnością przetrwa jeszcze przez długie lata. Choć łza kręci się w oku, Gridlink pozostawił mnóstwo wspomnień oraz, przede wszystkim, nagrania, które same proszą się o kolejna celebrację.
Adam Piętak