Na piątym dużym albumie Virgin Snatch rzeczy mają się lepiej niż można było przypuszczać. Pod wpływem "We Serve No One" bez ryzyka mogę napisać, że krakowski thrash metal to określenie, które brzmi dumnie.
Prace nad materiałem, ewentualnie oczekiwania na nowy albumu trochę się przeciągnęły, w końcu od premiery "Act of Grace" upłynęło pięć i pół roku. W tym czasie pewnym przetasowaniom uległ skład Virgin Snatch, w którym ostatecznie znaleźli się wokalista Zielony, gitarzyści Grysik i Pavlo, basista Anioł oraz perkusista Jacko. Aranżacje klawiszowe dołożył też Heuha. Warto dodać, że poszczególne instrumenty były nagrywane w sumie w czterech różnych miejscach w 2013 i 2014 roku, choć nad całością tradycyjnie czuwali bracia Wiesławscy z białostockiego Hertz Studio. W tym klimacie muzycy Virgin Snatch zarejestrowali naprawdę niezły materiał.
Krakowski zespół pomimo upływu czasu, krwi i… włosów nie zrezygnował z pomysłów wytyczonych na ostatnich nagraniach. Pewnym wyolbrzymieniem byłoby stwierdzenie, że "We Serve No One" łączy najlepsze pomysły zawarte na "In the Name of Blood" z 2006 roku i wspominanym już "Act of Grace" z 2008 roku, ale osoby, które znają te krążki poczują się swojsko również na piątym albumie Virgin Snatch. Jest to bowiem thrashmetalowa ilustracja najbardziej dojrzałego stylu formacji. Stylu pełnego szybkich, agresywnych i wściekłych kompozycji, jednocześnie równoważonego wrażliwością melodii, fragmentami akustycznymi i najbardziej liryczną manierą wokalisty. Tyle że na "We Serve No One" owej równoważni nie wystarcza by ogarnąć rozgrzane do czerwoności wiosła Grysika i Pavlo - jak ci gitarzyści zasuwają! W thrashmetalowym opadzie potężnych riffów solówki na ogół spełniają tu rolę drugorzędną i raczej mniej odczuwalną, choć to wrażenie może wynikać z siły rażenia riffów. Zresztą to uogólnienie podważa choćby znakomite porozciągane solo gitarowe w "No Justice, No Peace".
W mocarny klimat serwowany przez Virgin Snatch znakomicie wpisał się Jacko, ale to nie nowość w przypadku tego dotąd bardzo niedocenionego perkusisty. Nie chodzi mi nawet o poziom instrumentalnej agresji dorównujący gitarzystom, ale też inicjatywę, którą wykazał się Jacko. Bębny w "Fingerprints" robią wrażenie, tak zresztą jak w piekielnie rozpędzonym utworze tytułowym albo nieźle urozmaiconym "Disintegration". Te i inne zagrywki perkusyjne zarejestrowane na "We Serve No One" świadczą o klasie perkusisty. Zresztą klasy nie można też odmówić synowi marnotrawnemu Aniołowi, który na basie nawiązał do formy zaprezentowanej kiedyś na "In the Name of Blood". Warto również wspomnieć, że współautorem jednego z najlepszych numerów na krążku jest nieobecny już w składzie Virgin Snatch Hiro. Chodzi mi o "Disintegration", a więc kawałek dokładnie odzwierciedlający wszechstronność Virgin Snatch, zawartą pomiędzy wściekłością a melodyjnością. Zresztą zespół mocno zaskoczył mnie wstępem instrumentalnym do albumu, pobudzającym wyobraźnię i budującym nastrój "Coup De Main". To autorski pomysł Pavlo. Rzecz, w którą warto było zainwestować, tak jak w przypadku kolejnego instrumentala, niemal w całości akustycznego i równie zaskakującego "Answers to Nothing".
Na "We Serve No One" nie mogło też zabraknąć ballady właściwiej dotychczasowym nagraniom Virgin Snatch. Tę funkcję wypełniła obudowana heavy metalowymi gitarami, jakże wymownie zatytułowana kompozycja "Promised Land". Owa ziemia obiecana stanowi chyba klucz do lirycznego znaczenia piątego albumu zespołu. Wokół nieprzejednanego buntu, wymierzonego w kierunki przenikającej się polityki i korporacjonizmu, zniewolone masy poszukują owej idyllicznej ziemi obiecanej. Nie chodzi wcale o krainę mlekiem i miodem płynącą, ale osiągnięcie stanu równowagi społecznej pozbawionej wyzysku, w takim czy innym wydaniu. Krążek sprawia wrażenie antyideologicznego i antysystemowego, może to nawet thrashmetalowa odpowiedź na wyzwania anarchii. Autor słów zawartych na "We Serve No One" pozostawił słuchaczom szerokie pole interpretacji. Za to Zielonemu należą się pokłony, nawet jeśli na piątym dziele Virgin Snatch chodzi mu tylko o to, aby dokopać politykom bez kreowania wokół tego głębokiego uzasadnienia. A że wokalista potrafi przekonywać do swoich racji, świadczą szczególnie jego najcięższe partie wokalne.
Biorąc pod uwagę wszystkie wrażenia, jakie dostarczył mi nowy album Virgin Snatch jestem zadowolony przede wszystkim z dwóch kwestii. Po pierwsze, że krakowski zespół nie stracił nic ze swojej thrash metalowej dzikości. Po drugie, że wciąż nie tracąc gracji potrafi ową dzikość łączyć z fragmentami melodyjnymi. Stylowi formacji nie grozi więc przebrzmiałość. Tym bardziej, że zespół nie stroni też od eksperymentów instrumentalnych, których nie zabrakło na "We Serve No One". Czy wspominałem już, że krakowski thrash metal to określenie, które brzmi dumnie? Przez najbliższy czas przypominać mi będzie o tym piąty album Virgin Snatch.
Konrad Sebastian Morawski