Na początek apeluję, żebyście nie przyglądali się zbyt długo zielonej jak ciasto kiwi okładce debiutanckiego krążka Dopelord, bo może wam odechcieć się go słuchać, a to błędna strategia.
Oczywiście, błędna tylko wtedy, gdy nie szukacie akurat radiowych hitów, a niespieszne mielenie kilku riffów na krzyż w okultystyczno-horrorowej otoczce, dokładnie tak, jak zwykli to czynić bogowie z Electric Wizard, jest dla was wyznacznikiem dobrej zabawy. Kilka razy zdarzyło mi się wspomnieć przy jakiejś okazji, że jeśli chodzi o podobne dźwięki, Polska przestaje być pomału jałowym ugorem, smaganym kwaśnymi deszczami. Jest wprawdzie jeszcze sporo do zrobienia, ale tu czy tam pojawiają się wreszcie pierwsze przejawy życia. W tym przypadku, cywilizacja odnalazła się na wschodzie, bowiem 'tam' oznacza Lublin, miejsce ważne na doomowej mapie naszego grajdołka.
Bez owijania w bawełnę, "Magick Rites" to, obok debiutu Vagitarians, najlepsza biało-czerwona płyta, z doomowej (w szerokim tego słowa znaczeniu) szuflady, jaką dane mi było usłyszeć. Co więcej, podobnie jak w przypadku wspomnianych wyżej Vagin, to album, który bez kompleksów mógłby powędrować w świat, jakościowo nie ustępuje bowiem wielu materiałom, stworzonym przez bardziej doceniane załogi z westu. Nie oznacza to jeszcze, że Dopelord może poszczycić się nową jakością czy unikalnymi dźwiękami. Nic z tych rzeczy; póki co, chłopaki bardzo pilnie i uważnie zerkają w recepturę przygotowaną przez wspomnianego Elektrycznego (począwszy od warstwy instrumentalnej, na manierze wokalnej skończywszy) i z oryginalnością jakoś się nie wychylają. Jednak kopiują z takim feelingiem i hmm... wdziękiem (?), że wtórność z miejsca jest im wybaczana.
Przede wszystkim, "Magick Rites" buja. To jedna z tych płyt, które pomimo niespiesznego tempa zachęcają do rytmicznego i motorycznego pogibania się, i to wcale niekoniecznie pod sceną. Można też przy biurku w pracy, wiem, bo sprawdziłem. "Magick Rites" chwyta. Rzadko zdarzają się w Polandzie osobniki, które czują podobny klimat, a jeszcze rzadziej tacy, którzy przy pomocy instrumentów potrafią przekuć go w dźwięki i to w taki sposób, by nie stworzyć topornego drewnianego klocka, który nadaje się co najwyżej na opał. A gdy kilku podobnych obywateli jakoś na siebie trafi i sformuje zespół, to już po prostu jest cud, albo zrządzenie Rogatego.
Zatem, "Magick Rites" chwyta. W relacji z koncertu Dopelord sprzed jakiegoś tam czasu napisałem, że kapela, inspirując się twórczością ekipy Jusa Oborna, wybiera bardziej przebojowe oblicze Czarodzieja. Recenzowany krążek to potwierdza. Materiał, który go wypełnia, nie robi krzywdy słuchaczowi, nie wbija go w ziemię stutonowym ciężarem, ani nie kaleczy piwnicznym brudem. Wchodzi gładko i równie gładko zaszczepia w umyśle dobre melodie, których tu nie brakuje. To nie zarzut, zwłaszcza w świecie opanowanym przez średnioutalentowanych zamulaczy, odmieniających słowo 'nuda' przez wszystkie możliwe przypadki. Dobra robota.
Szymon Kubicki