2006. 2008. 2010. 2012. Nie wiem czy w tej regularności jest metoda, ale wymienione lata idealnie odzwierciedlają ewolucję muzycznego geniuszu Ihsahna. Wydaje się, że norweski muzyk osiągnął jej najwyższy stopień na krążku "Eremita".
Premierowe dzieło Vegarda Sverre Tveitana to album, który ma wszelkie predyspozycje aby zatrząsnąć tym, co w szerokim kontekście można określić metalem. Otóż w treści "Eremity" znalazło się miejsce tak dla awangardy, jak i progresji. Obok black metalowych korzeni, od których Ihsahn się nie odcina, można tu odnaleźć szeroki wachlarz tych gatunków muzyki, które czynią "Eremitę" materiałem wyjątkowym. Jeśli wspomnę o heavy metalowych riffach, groove metalowym galopie i mroczniejszej stronie death metalu to norweskiego muzyka będzie można określić metalowym mistrzem. Aczkolwiek na tym albumie nie brakuje także jazzującego saksofonu oraz elektronicznych wtrąceń. W tym objawia się rzeczona awangarda. Nie ma tu prostej struktury utworów, próżno szukać standardowych zwrotek i refrenów, nie wyłania się też konkretny klucz, który umożliwiłby wrzucenie tego materiału do konkretnej szuflady. W tym tkwi progresja. Ihsahn w międzygatunkowej podróży zarejestrował dzieło doskonałe. Opowiedziane przez uzdolnionego instrumentalistę, ale również wybornego wokalistę i autora tekstów. Dzieło, które z mistrza czyni go wirtuozem.
Nie ukrywam, że dałem się porwać licznym wymiarom wokalnej ekspresji Ihsahna, od potężnego black metalowego krzyku poprzez klasyczny śpiew ku wręcz romantycznej odsłonie w "Recollection" zawartym na rozszerzonej wersji krążka. Nie umiem na razie ocenić czy to fragmenty tekstów ("And the heart implodes like a faithless star…"), czy może pełne przesłanie płyty nawiedza mnie w snach, ale wiem, że również i pod względem lirycznym narracja Norwega jest coraz bardziej wymowna, a przy tym szalenie sugestywna. Poza jakąkolwiek dyskusją pozostaje to, że album nie brzmiałby tak znakomicie gdyby nie ponowna obecność Jorgena Munkeby'ego. Już przy okazji ostatniego krążka Ihsahna moją duszą zawładnęły liczne, wybornie zaserwowane partie saksofonu tego muzyka znanego z Shining, aczkolwiek przy "Eremicie" jego rola uległa podwojeniu, a może i potrojeniu. Tenże saksofon stanowi idealne dopełnienie oprawy instrumentalnej, którą przygotował współzałożyciel słynnego Emperor. Wkrada się do samego środka i w nim pozostaje. Nie ma tu klasycznych partii solowych, ale poszarpane, jakby roztrzaskane fragmenty tego instrumentu, które w otoczeniu riffów Ihsahna i partii perkusyjnych Tobiasa Ornesa Andersena tworzą mistyczną całość.
Żadnych wątpliwości nie pozostawia rozłożenie poszczególnych utworów, które pozostawiają słuchacza w zgliszczach. Ihsahn na wstępie zaoferował kilka dynamicznych, tu i ówdzie chwytliwych pomysłów by w kolejnej części płyty przejść do fragmentów trudnych, pozornie niepoukładanych. Jest tutaj wiele z muzycznej schizofrenii, nie brakuje elementów wymagających wielkiego skupienia, które w finałowym wrażeniu prowadzą do kapitalnego finału. W otwartej przestrzeni wykształcają się liczne miniatury instrumentalne, najczęściej gitarowe i saksofonowe. Zadziwić może krótki instrumental pod postacią "Grief", który sprowadza do klawiszowego rozliczenia z niełatwym klimatem płyty. Szokuje potępiony, niezwykle mroczny i naładowany diabolicznym pojękiwaniem "The Grave". W niezwykły stan wprowadza, jakby podszyty prądem "The Eagle And The Snake". O każdym z utworów można jeszcze mówić więcej i więcej. Są tu fragmenty o wiele bardziej dosadne, są także i w swej wymowie wyrafinowane.
Nie bez znaczenia w tym dziele pozostaje grono zaproszonych gości. W ramach rewanżu za udział Ihsahna w tegorocznym "Plains Of Oblivion" Jeffa Loomisa tenże gitarzysta zarejestrował wyborną solówkę w "The Eagle and the Snake". Solówkę specjalnie wydzieloną, tak jakby miała zaakcentować kunszt ex gitarzysty Nevermore w wykończeniu tego utworu. W ramach tychże wzajemności można też nieprzypadkowo usłyszeć wokale Einara Solberga w niemal pisanym klimatem filmów science fiction "Arrival", a także Devina Townsenda w zamglonym "Introspection". Pojawia się również Heidi Solberg Tveitan, prywatnie żona Ihsahna, a w ramach "Eremity" złowrogi głosik w utworze "Departure". Wszyscy ci muzycy dobrze się znają, ale ich obecność na nowym krążku norweskiego wirtuoza nie ma nic wspólnego z przypadkiem, tak jak i obecność obrazów Leonardo Da Vinci i Albrechta Durera w szacie graficznej wydawnictwa.
Czy zatem tę recenzję sprowadzić do punktu wyjścia? Myślę, że to logiczne zakończenie rozważań o krążku, który w tej chwili w moim mniemaniu urósł do miana kandydata do płyty roku. 2012. 2010. 2008. 2006. Trudno mi sobie wyobrazić aby kolejny solowy album Ihsahna był w stanie dorównać "Eremicie". Potencjalny klasyk.
Konrad Sebastian Morawski