Ostatnia rodzina - muzyka z filmu
Gatunek: Klasyczna i filmowa
"Ostatnia rodzina" to jeden z najgłośniejszych filmów ostatnich miesięcy, który trafi do kin pod koniec września. Z kolei dwa tygodnie temu premierę miał ładnie wydany podwójny digipack zawierający muzykę do tego obrazu.
Być może warto byłoby wsłuchać się - recenzencko - w obydwie płyty zestawu dopiero po obejrzeniu filmu poświęconego rodzinie Beksińskich. Można założyć, że wcześniejsza data premiery ścieżki dźwiękowej miała (i ma) za zadanie przede wszystkim podkręcić zainteresowanie widzów "Ostatnią rodziną", choć mam wrażenie, że to akurat zabieg zupełnie niepotrzebny, bowiem kinowy sukces frekwencyjny wydaje się być zagwarantowany. I nic w tym zaskakującego, wszak to temat-samograj, a dziwne wydawać się może chyba tylko to, że na jego realizację trzeba było czekać aż tyle lat. Z pewnością każdy soundtrack odbiera się inaczej, w zależności od tego, czy dany fragment kojarzy się nam z tą czy inną sceną filmową, czy też pozostaje całkiem samodzielnym bytem. Nie miałem jeszcze okazji "Rodziny" oglądać, pozostaje mi zatem skoncentrować się na samej muzyce, która - jak by nie patrzeć - jest tu w końcu najważniejsza.
"Od dłuższego czasu kolekcjonujemy raczej tzw. ambitne grupy ‘nowej fali’, rock symfoniczny i grupy elektroniczne (…) Tomek na chwilę staje się fanem Abby i Boney M. Podobają mu się Sex Pistols, lubi AC/DC. Zaraz jednak wraca do Genesis czy Moodies, przy których to rzeczach zazwyczaj rodzę" (Zdzisław Beksiński)*
Przede wszystkim, podoba mi się pomysł zaprezentowania odrębnych osobowości bohaterów za pomocą muzyki o zdecydowanie odmiennym charakterze i podziału jej na dwa krążki. Pierwszy z nich to królestwo Tomasza Beksińskiego i wykonawców, których prezentował w swych kultowych już dziś audycjach radiowych. Drugi, z muzyką poważną, to już świat Zdzisława, który właśnie taki podkład najczęściej wybierał, gdy pracował nad kolejnymi obrazami. Niejednokrotnie podkreśla się, że zarówno ojciec, jak i syn żyli w odrębnych, szczelnie zamkniętych kokonach uniemożliwiających im skutecznie wzajemny kontakt i pełniejsze zrozumienie. Rozdzielenie ścieżki dźwiękowej mocno to - i być może celowo - ten fakt akcentuje, choć - jak pisze Magdalena Grzebałkowska w książce "Beksińscy. Portret podwójny" - obaj panowie potrafili dyskutować o muzyce długo i namiętnie, podczas gdy o innych sprawach rozmawiać już nie byli w stanie. Muzyka współczesna nie była więc Zdzisławowi obca, dlatego niewykluczone, że równie ciekawie prezentowałby się soundtrack swobodnie mieszający obydwa muzyczne światy. Tym bardziej, że są to światy równorzędne i mam nadzieję, że słuchacze "Ostatniej rodziny" nie będą omijać "poważnej" płyty numer dwa.
"W ciągu dnia ciszy wręcz nie cierpię (…) Mogę malować wyłącznie przy muzyce, ale mogę słuchać muzyki też wyłącznie przy malowaniu (…) Słucham muzyki przez dziesięć, czasem czternaście godzin dziennie." (Zdzisław Beksiński)*
Ktokolwiek spodziewał się, że apokaliptyczna atmosfera obrazów Zdzisława Beksińskiego pasuje do, na przykład, Wagnera, albo choćby Gustawa Holsta i jego suity "The Planets", być może będzie zaskoczony słysząc na "Ostatniej rodzinie" na przykład lekkiego, wręcz radośnie wiosennego Claude Debussy, choć nie brak tu również bombastycznej odsłony twórczości Liszta, czy chyba najbardziej znanego (z punktu widzenia amatora muzyki poważnej), krótkiego, stworzonego na fortepian "Trolltog (Marszu trolli)" Edvarda Griega - tu w wersji orkiestrowej. Jest także Requiem Alfreda Schnittke, które mogłoby stanowić ścieżkę dźwiękową dla wielu prac mistrza. Płytę, interesującą, ale z oczywistych względów będącą jedynie krótkim wycinkiem, zamyka muzyczny temat z filmu, autorstwa Atanasa Valkova.
"Z Tomkiem rozmawiało się o muzyce w specyficzny sposób. On stawiał sobie mocną cezurę. Większość rzeczy nowych czy istotnych dla muzyki tu i teraz odrzucał. Siedział w swoim świecie rzeczy sprawdzonych, osłuchanych, które go ukształtowały, ale zazwyczaj były to starocie z poprzednich dekad. Dla Tomka w muzyce była tylko czerń i biel. Nie było środka" (Piotr Stelmach)*
"Kaczkowski w Trójce puszczał w kółko Emersonów i Yesów. To nie było uczciwe. Załatwił nas na cacy. Puszczał ten gnój i rozmiękczał nam charaktery. Przy takiej muzyce można brać tylko heroinę." Ten głośny, choć oczywiście przerysowany cytat z Andrzeja Stasiuka, który często przewija się w dyskusjach o rocku progresywnym głęboko zapadł mi w pamięć, ponieważ dotyka bardzo interesującej kwestii - wpływu, jaki swego czasu wywierały (i może wciąż wywierają?) na swoich słuchaczy gwiazdy radiowego mikrofonu, bez skrupułów rozstrzygające, co jest złe, a co dobre, kierując się przy tym jedynie własnym muzycznym gustem. Czy podmieniając w tym cytacie nazwisko i dokonując lekkiej korekty nazw zespołów można by odnieść go również do Tomasza Beksińskiego? W pewnym sensie tak, choć nie jest to oczywiście pogląd popularny. Podobnie jak w przypadku Piotra Kaczkowskiego, także Beksiński doczekał się bowiem statusu muzycznego wychowawcy pokolenia (może nawet pokoleń), "otwierającego oczy" swym wyznawcom, absolutnego i nieomylnego muzycznego guru. A wszystko to oparte było przecież na osobistym guście jednego tylko człowieka.
"Współczesna muzyka wcale mnie nie rusza, rock is dead, a jeśli rap można nazwać muzyką, to z równym powodzeniem można by zacząć podawać gówno w restauracjach jako delikates o wyrafinowanym smaku" (Tomasz Beksiński)*
Nie podważając w żaden sposób nimbu kultowości otaczającego Tomasza, nie sposób jednak nie zauważyć, że niemała część prezentowanej przez niego muzyki nie przetrwała próby czasu i w przeciwieństwie do spuścizny choćby wielu klasycznych gwiazd rocka, który - jak orzekł Tomasz - 'is dead', zestarzała się bardzo brzydko. Nieźle oddaje to pierwsza płyta z zestawu "Ostatnia rodzina" poświęcona Beksińskiemu młodszemu. Nigdy nie rozumiałem jego słabości do wielu wykonawców, zwłaszcza z kręgu, upraszczając, 'gotyku' i tandetnego synth popu. I nigdy nie zrozumiem, czego dowodem może być umieszczony tu Closterkeller, którego wciąż i niezmiennie nie jestem w stanie przyswoić. Podobnie zresztą jak Roxy Music, czy wreszcie Budgie - doskonałego przykładu zespołu wykreowanego w Polsce przez radiowych redaktorów, a dziś brzmiącego (weźmy np. prezentowany tu "Parents") jak klasyczna zalatująca naftaliną ramota. I wcale nie chodzi tu o rocznik tej kompozycji, bo przecież starszy, pochodzący z 1967 roku przepiękny "Nights in White Satin" The Moody Blues do dziś nie stracił niczego z urzekającej mocy.
Tak to już bywa ze składankami. Lepsze często sąsiaduje z gorszym, tym bardziej, że lata '80 ze swoimi niekwestionowanymi blaskami, ale i tandetnymi cieniami zdecydowanie tu dominują. Na szczęście częściej jest mimo wszystko lepiej niż gorzej - zawsze genialne Sisters of Mercy, Joy Division z największym przebojem, ukazujący pełnię kompozytorskiego talentu Vince Clarka megahit "Don't Go" Yazoo, czy wreszcie Nick Cave z debiutanckiej płyty, brzmiący jak szalony profesor odsyłający do kąta wspomniane już Roxy Music, a nawet Talk Talk, czy również wyposażony w duży hit Ultravox ("Dancing with Tears in My Eyes").
"Ostatnia rodzina" to w gruncie rzeczy bardzo ciekawy zestaw, który trafi zapewne - na fali wzmożonego zainteresowania rodziną Beksińskich - nie tylko do odbiorców poprzedniego, podobnego projektu, tj. wydanego w ubiegłym roku "In Memoriam", który oparto o taki sam koncept i który prezentował ulubioną muzykę Tomasza. Beksiński starszy już jakiś czas temu przestał być wreszcie odbierany jako malarz 'polo-arto'. Beksiński młodszy wciąż może inspirować, nawet jeśli tylko wybiórczo. A dziś, dzięki książkom, filmowi i ścieżce dźwiękowej dodatkowo możemy zajrzeć w głąb ich duszy.
* Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Beksińscy. Portret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej. Wydawnictwo Znak, 2014
Szymon Kubicki