Inside Llewyn Davis
Gatunek: Klasyczna i filmowa
Nowy film braci Coen tradycyjnie ożywił świat filmoznawców, klasowych krytyków filmowych i nastawioną na bardziej wyrafinowane kino publiczność.
Spora w tym przesada, bo Coenowie, prawda, są stałymi bywalcami największych festiwali filmowych, ale jest to raczej zasługa uznanego nazwiska, niż rzeczywiście wartościowych produkcji, bo i ostatnim naprawdę udanym filmem rodzinnego duetu był "To nie jest kraj dla starych ludzi".
"Co jest grane, Davis?" potwierdza formę spadkową twórców, bo niestety opowieści o facecie, który jeździ metrem z kotem pod pachą i gitarą, starając się zarobić grając muzykę folkową, uznać można najwyżej za niezłą. Ładne zdjęcia, zimny klimat i świetne aktorstwo nie wystarczyły wobec braku rzeczy najistotniejszej - fabuły. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że soundtrack do "Inside Llewyn Davis" prezentuje się znacznie ciekawiej niż sam film, co zdarza się zresztą nie pierwszy raz - wspomnieć wystarczy "Szalone serce", poprawny tylko obraz (powstały zresztą na fali popularności "Zapaśnika") o podstarzałym muzyku country ze świetną ścieżką dźwiękową.
Celowo przywołuję dzieło Scotta Coopera, bo produkcją soundtracku - podobnie jak tego z "Inside Llewyn Davis" - zajął się T-Bone Burnett, człowiek, który rozumie bluesa, country czy ogólnie folk i potrafił nawet z Jeffa Bridgesa i Colina Farrella zrobić rasowych śpiewaków balladowych. Podobnie rzecz ma się w muzyce do filmu Coenów, bo ponownie za mikrofony chwycili aktorzy, w tym Oscar Isaac i Carey Mulligan. Z zawodowych wokalistów usłyszymy zaś Justina Timberlake'a, Marcusa Mumforda z folkowego Mumford & Sons oraz Boba Dylana ("Farewall" to odrzut z sesji do słynnego albumu "The Times They Are a-Changin'") i Dave'a Van Ronka ("Green, Green Rocky Road").
Utwory, często interpretacje tradycyjnych folkowych piosenek, zostały na nowo nagrane pod przywództwem T-Bone Burnett'a. Jedynie "Farewall" i "Green, Green Rocky Road" to oryginale wykonania. Cały materiał głęboko zakorzeniony jest w świecie muzyki folk, przede wszystkim akustycznej i balladowej, ze swojego nurtu tradycyjnego, bez jakichkolwiek udziwnień. Nie przeszkadza to jednak w żadnym wypadku, bo - jeśli się folk rzecz jasna lubi - piosenki są to jak najbardziej udane, klimatyczne, przyjemne, smakujące i pełne przyjemnych, momentami nawet wzruszających melodii. Nie ma tu może hitu, który mógłby poszaleć na listach przebojów, ale takie "Hang Me, Oh Hang Me", "The Death of Queen Jane", "The Shoals of Herring" czy "Fare Thee Well (Dink's Song)" to potwornie dobre, minimalistyczne ballady na gitarę i wokal. Fani folku będą w siódmym niebie.
Pewnikiem też do OST filmu braci Coen warto wracać częściej niż samego obrazu, bo muzyka po szlifach Burnett'a jest zwyczajnie o wiele atrakcyjniejsza. Dodajmy, że nie jest to zwyczajna, chaotyczna składanka, lecz soundtrack utrzymujący swój specyficzny klimat, a żaden utwór nie znalazł się na nim z przypadku. Ah, i przy okazji okładka - pierwsza klasa!
Grzegorz Bryk