W 1974 roku Frank Zappa na albumie „Apostrophe” umieścił kolejny dowód oryginalności swojej twórczości, suitę „Don’t Eat the Yellow Snow”. Prawie pół wieku później grupa pod dowództwem gitarzysty Kuby Kleinschmidta daje jasny sygnał, że Zappa nieprzerwanie inspiruje.
Tak jak szalony, zabawny i nieprzewidywalny był „Don’t Eat the Yellow Snow”, tak podobne wrażenie odnosi się przesłuchując debiut leszczyńskiego Yellow Snow. Duch Zappy jest tu permanentny, zarówno w brzmieniu gitary Kleinschmidta, specyficznym łamaniu utworów i nieustannym ich wywracaniu do góry nogami, jak również gatunkowej przynależności kompozycji oscylujących gdzieś na pograniczu progresywnego rocka, fusion i właściwie wszystkiego innego co muzykom akurat wpadnie do głowy włączając w to jazz, blues czy muzykę ilustracyjną. Całość materiału przefiltrowana jest przez przeróżne odcienie muzycznej groteski, psychodelii i swoistej teatralności, a poprzez wykonawczy luz i sposób prowadzenia melodii aż kipi tu od humoru. Yellow Snow to zresztą ponadprzeciętne połączenie instrumentalnej biegłości ze zgrywą potrafiącą rozświetlić najpochmurniejszy dzień.
Głównym bohaterem wszystkich tych opowieści jest gitara Kleinschmidta prowadząca malownicze i zawsze interesujące melodie, raz to grane ze swadą, szybkością, gdzie indziej rysujące muzyczne, kosmiczne pejzaże („Before Love”). Można odnieść wrażenie, że choć Kleinschmidt porusza się biegle pomiędzy wieloma gatunkami i stylami, to w jego sposobie gry zawsze czuć funkową radość, puls i ironię. Koloryt tej muzyki jest przebogaty. Istotny dla brzmienia krążka jest udział klawiszy Jędrzeja Dobaczewskiego przenoszących muzykę z „Yellow Snow” w świat psychodelii, prog-rocka i fusion przełomu lat '60 i '70. Podstawy kompozycji buduje zaś druga gitara Piotra Kleinschmidta oraz sekcja Andrzeja Wasilewskiego i Macieja Trawki, którzy muszą nadążać za zwariowanymi pomysłami swojego lidera często łamiąc rytm a nawet go gubiąc. W tych momentach Kleinschmidt może bawić się atonalnością czy wszystkim innym co akurat zechce wprowadzić do kompozycji.
W każdym razie Yellow Snow jawi się jako zgrana świta muzycznych ekscentryków i indywidualności, których pomysłowość idzie w parze z instrumentalną biegłością. Koncertowo, gdy odpalą tryb improwizacji, ta ekipa musi być oszałamiająca.
Współczesne próby naśladowania mistrzów fusion sprzed pół wieku wypadają albo nudno albo patetycznie, Yellow Snow natomiast dzięki humorowi, muzycznemu dowcipowi wciśniętemu między nuty są piorunująco angażujący i ich interpretacje stylu po prostu przednio bawią. Nie da się nie przyklasnąć przy takich numerach jak „Workin Hours”, „Trey”, „Szkoła latania IKAR” czy „Szczał w kolano”, a właściwie cała płyta wypchana jest zaskakującymi momentami. Frank Zappa byłby dumny. Przesympatyczny i sprawny technicznie debiut Yellow Snow.