Kiedy z odmętów przeszłości powracają do teraźniejszości ci wszyscy podróżnicy w czasie, można się zastanawiać, czy współczesność ma dla nich jeszcze choć kawałek przestrzeni do artystycznego życia.
Przypadek częstochowskiego (przez niektórych nazywanych „plemieniem jasnogórskim”) Tie Break jest jeszcze inny, bo jego członkowie są muzykami aktywnie działającymi w innych projektach, uznanymi, wręcz wybitnymi. Janusz Iwański przez lata grał ze Stanisławem Sojką; bracia Pospieszalscy również nie próżnowali angażując się w kolejne muzyczne inicjatywy włączając w to Voo Voo i 2Tm2,3; Antoni Gralak z sukcesami prowadzi solowy Graal.
Tymczasem o Tie Break nie było słychać od połowy lat 90, poza kompilacyjnym boksem, który ukazał się parę lat temu. Zespół ma zresztą dziś status kultowego, rewolucyjnego i niemal wywrotowego na jazzowej scenie. Piotr Metz uważa, że w latach 80 totalnie zmienili oblicze muzyki i ukształtowali nowe spojrzenie na dźwięk całego pokolenia instrumentalistów. Swego czasu blokowani przez skomunizowany Pagart, tworzyli w podziemiu szlifując swój alternatywny, eklektyczny styl.
Muzyczna alternatywa, „young power”, Marek Hłasko, offowa subkultura, zwariowany, niczym nieskrępowany jazz – Tie Break byli wolnym elektronem pośród ustalonego porządku. Współpracowali z tak wybitnymi postaciami jak Stanisław Sojka, Michał Urbaniak czy Tomasz Stańko. Zespół, po ponad 25 latach, powrócił z nową płytą „The End”. Wielkie wydarzenie? Oto jest pytanie.
Dziś, gdy na scenie jazzowej szaleją tacy dziedzice muzycznej niepokorności Tie Breaki jak Niechęć, Ortalion, Orange The Juice, Fraktale czy Non Violent Communication trudno jest poszerzać granicę gatunku i zagrać jeszcze coś nowego, świeżego i autentycznie rewolucyjnego. Tylko czy rzeczywiście powinniśmy od Tie Break oczekiwać kolejnej wolty? Niedawno płytą „Now” powrócili inni jazzowi bracia, zespół Laboratorium. Nie trzeba było pisać jazz-rocka na nowo, by Grzywacz i Stryszowski nagrali świetną, doskonale się słuchającą płytę.
„The End” zaczyna się od chwytliwej linii basu Marcina Pospieszalskiego, by zaraz zaserwować kolektywne wybuchy trąbki Gralaka i saksofonu Mateusza Pospieszalskiego. Po chwili wchodzi oszczędna, hipnotyczna perkusja Franka Parkera i gdzieś w tle gitara Iwańskiego. No i niewielki chórek zaczyna śpiewać: „Jesteś słońcem, ziemią niebem / I tym co jesz / Chlebem”. Później saksofon, trąbka i gitara będą dostawały swoje miejsce na przedstawienie się, albo przypomnienie słuchaczowi dając pełne wigoru popisy. Kolejne numery będą baraszkować na peryferiach jazzu i fusion, miejscami snując się i malując deszczowe krajobrazy odpowiadających sobie smutnymi tonami trąbki i saksofonu („Lamento”), gdzie indziej serwując marszowy podchód („Mów”) by zaraz dać się ponieść jazz-rockowej stylistyce szaloną, połamaną gitarową solówką („Orety”). Ostrymi gitarowymi riffami rozkręci się „Teraz”, by w „Powidokach” ponownie zatopić się pośród duetu trąbki i saksofonu.
„Intrada” to rześki, pełen powietrza jazz będący przystawką przed czerpiącym wokalnie z lat 60 „Końcem”, gdzie w duchu beatlesowskim, zaskakująco pogodnie kolektyw śpiewa: „Major zmarł, nie żyje już” (utwór poświęcony jest zmarłemu w 2011 roku trębaczowi, Andrzejowi „Majorowi” Przybielskiemu). Całość zwieńczy ponownie wypełniony instrumentalną wolnością utwór „Dary”, gdzie solowe popisy kolejnych muzyków oddzielają od siebie wyśpiewywane chórem wersy: „Dane jest ci dane / Tylko nieznane”. To zresztą fantastyczny finał tej absolutnie godnej zainteresowania płyty.
Tie Break albumem „The End” nie zawiedli. Tak jak niedawno Laboratorium, nagrali świetny, pełny doskonałych instrumentalnych partii materiał, którego chce się słuchać i o którym chce się rozmawiać. Bez rewolucji, czy stylistycznych salt, ale wypełniony rockowym wigorem, jazzowym luzem i free-jazzowymi konceptami przekuwającymi się w mocną całość.