"Happy Birthday Live" to już trzecia płyta Kingi Głyk, druga wydana jako solowa.
Pierwszy album nagrany w rodzinnym składzie wydano pod szyldem Głyk P.I.K Trio nosił tytuł "Released At Last". Płyta "Rejestracja" była debiutem Kingi w 2015 r. Płyta koncertowa to swego rodzaju prezent na 19 urodziny artystki, a jednocześnie kolejny ważny rozdział w dynamicznie rozwijającej się karierze. Nagrania zarejestrowano podczas koncertu, który odbył się 27 lutego 2016 r. w Teatrze Ziemi Rybnickiej w Rybniku. Kręgosłupem zespołu jest rodzinna sekcja rytmiczna - Kinga na gitarze basowej i jej tata Irek Głyk na perkusji. Towarzyszą im: Paweł Tomaszewski na fortepianie i moogu, Andrzej Gondek na gitarze oraz Kuba Gwardecki na instrumentach klawiszowych.
46 minut to jak na album live niezbyt wiele - podejrzewam, że koncert trwał nieco dłużej. Choć pojemność srebrnego krążka jest blisko dwa razy większa, to wybór takiej ilości i właśnie tych utworów składa się na dzieło ambitne, a jednocześnie przystępne w odbiorze, także dla osób, które z jazzem nie mają zbyt wiele wspólnego. Płytę rozpoczyna energetyczny, przyjemnie kołyszący "Simple Blues" - kompozycja Kingi. "Zbliża się nowe" otwiera trzyminutowe solo na perkusji - to utwór Irka w pejzażowym klimacie z partią gitary nawiązującą do stylistyki Pata Metheny'ego i George'a Bensona. "Hope" to liryczna ballada autorstwa Kingi, po niej następuje eksplozja - "Donna Lee" Charlie Parkera z brawurowym unisonem basu, gitary i organów Hammonda w temacie.
Kolejne zaskoczenie to fortepianowy popis "Spinnerlied" Felixa Mendelssohna, w wykonaniu Kuby Gwardeckiego. Taki wtręt z muzyki klasycznej w pierwszej chwili wydaje się nie pasować do reszty, jednak przy drugim przesłuchaniu staje się ciekawym przerywnikiem przed dwiema kompozycjami Kingi - "Sad nad happy blues" - tym razem wyjątkowo wesołym i "Happy Birthday" - półtoraminutową miniaturą na bas solo. I to już niestety koniec płyty. Siedem utworów daje sporą dawkę doznań artystycznych, pozostawiając swoisty niedosyt, który powoduje, że chce się ją słuchać po raz kolejny i tak też było w moim przypadku. Trochę żałuję, że płyta nie jest nieco dłuższa, jednak wiadomo, że niedosyt jest znacznie lepszy niż przesyt, kiedy ze znudzeniem przeskakuje się do kolejnych utworów, z trudem docierając do końca albumu.
Nie siląc się na obiektywizm przyznaję szczerze, że szybko polubiłem tę płytę, a powodów ku temu jest kilka. Dotarła ona do mnie w dniu 1 czerwca - właściwie nie powinno to mieć znaczenia, ale ucieszyłem się z niej jak dziecko. W nagraniach jest to, co najbardziej cenię w muzyce - emocje poparte świetnym warsztatem, młodzieńcza energia i żywiołowość. Dochodzi to tego nieprawdopodobna jak na wiek poniżej 20 lat dojrzałość muzyczna. Kinga udowodniła, że jest nie tylko świetną basistką w sensie wykonawczym, ale również całkiem dobrą kompozytorką - kompozycje są pełne uroku i uporządkowane - nie powstydziłby się ich niejeden starszy kolega czy koleżanka z branży.
Płytę wzbogacają fotografie koncertowe wykonane przez Dominikę Czyż, okładka i książeczka to dzieło Tiny Rzyczniok. Czarno-białe zdjęcia może nie najlepiej kojarzą się z urodzinami młodej artystki, jednak wplecione między nimi żółte akcenty i kilka zdań od jubilatki tworzą bardzo spójną kompozycję graficzną, na swój sposób nawiązującą do okładek klasycznych albumów jazzowych. Mam nadzieję, że po kilku kolejnych urodzinach ten album również będzie pretendował do miana klasycznej pozycji w polskiej dyskografii jazzowej. Jest na to szansa - w momencie kończenia tej recenzji, nagrany przez Kingę basowy cover "Tears in Heaven" miał już ponad 10 milionów wyświetleń na profilu Bass Players United, a liczba lawinowo rosła.
Wojtek Wytrążek