Black And White America
Gatunek: Funk, Hip-hop, Reggae
Nowe wydawnictwo Lenny Kravitza należy do kategorii płyt, które z jednej strony potrafią niesamowicie pozytywnie zaskoczyć, a z drugiej wywołują nieodpartą potrzebę spuszczenia rzeczonego krążka z 10 piętra na ziemię. Jest kilka powodów dla, których nie powinno się tego robić i parę przemawiających właśnie za taką ewentualnością.
To, co broni tę płytę to potencjał i próba oderwania się od pewnych schematów niepotrzebnej komercji, w które wpadł Lenny po krążkach "Lenny" i "Baptism". Na płycie "Black and White America" zdają się dominować dwa główne nurty. Jedną z ciekawszych cech tego albumu jest to, iż sam tytuł jest już niezwykle trafnym opisem owych kierunków muzycznych. Lenny bardzo dużo wziął z czarnej muzyki soul i funk. Zabiegi te może i miały już miejsce na przełomie lat, ale tym razem Kravitz połączył to z rytmami disco i pop lat 70-tych. Mieszanka ta, w kilku przypadkach, wypada całkiem dobrze i może się podobać nawet mniej zaangażowanym w twórczość Lenny’ego. Cieszy, że artysta nie stara się na siłę wpisać w panujące standardy, a szuka swojego brzmienia. Nie popłynął jak wielu innych na fali dubstepu i wszechpanującej ostatnimi czasy elektroniki. Czarna i biała muzyka, jeśli można ją tak nazwać, świetnie wybrzmiewa w interpretacji Kravitza, do czego nie oszukujmy się, został poniekąd stworzony. Szczególnie dobrze słucha się takich kawałków jak "Rock Star City Life", "Everything", czy "I Can’t Be Here Without You". Należy również pochwalić osobę odpowiedzialną za ułożenie tracklisty. Rozsądne przeplatanie melodii i nastrojów sprawia, iż słucha się tego materiału niezwykle przyjemnie.
Niestety nie sposób nie zauważyć w tymi miejscu kilku dużych wad tego wydawnictwa. Obie kolaboracje na tej płycie, przy utworach "Boongie Drop" i "Sunflower", pasują do koncepcji jak pięść do oka. Wypada się jedynie cieszyć, iż są jedynie dwie. Płyta jest również za długa. Jeśli ktoś pokusiłby się o odrobinę krytyki w stosunku do twórczości pana Kravitza i poinstruował go, które utwory należałoby pozostawić poza stawką, to raptem okazałoby się, że mielibyśmy do czynienia z bardzo dobrym krążkiem. Zdecydowanie niepotrzebne są tam przesłodzone ballady czy już wspomniane kolaboracje. Nie ma zgoła nic złego w opublikowaniu albumu, który zawiera 10 naprawdę dobrych piosenek. Kiedyś muzycy nie wypluwali z siebie pokładów materiału i wszystkim wychodziło to na dobre. Proponuję powrócić do tych czasów. Od wielu lat powtarzanym frazesem pod adresem Lenny’ego jest również ubolewanie nad faktem, iż nie poszedł krokami Jimiego Hendrixa, do którego wielu go porównywało po płytach "Let Love Rule" czy "Mama Said". Prawda jest jednak taka, iż Lenny jest innym gatunkiem artysty i nigdy nie spełni pokładanych w nim oczekiwań.
Nie jest to dzieło wybitne, ale też należy przyznać, iż nigdy takim być nie miało. Jest tu za dużo niedociągnięć, przeciągnięć i niepotrzebnego sentymentalizmu. Najlepsze są te kompozycje, które po prostu płyną. Dobrze, że płyta jest jakaś i ma swój unikalny charakter. Materiał nie tylko dla zażartych fanów.
Michał Lis