Grooove Is King
Gatunek: Funk, Hip-hop, Reggae
"Co autor miał na myśli?" Takie pytanie często padało z ust nauczyciela na lekcji języka polskiego. Czasem trzeba było mocno się nagłówkować, aby w gąszczu rozdętych metafor okraszonych mnóstwem słów, których znaczenia uczeń nie rozumiał, odkryć ukryty sens dzieła literackiego.
Podobne pytanie zrodziło się w mojej głowie po wysłuchaniu najnowszej płyty Rock Candy Funk Party. A wszystko to z powodu repertuaru, którego stylistyczna rozpiętość mocno zadziwia. Wśród trzynastu utworów wypełniających krążek dostajemy rzecz jasna funk, czyli nie dziwi nic, bo na poprzednim albumie zespołu taka stylistyka królowała. Oprócz tego rozbrzmiewa rock, world music, klasyczny jazz, cała masa tanecznych kompozycji utrzymanych w stylu disco-funk, a na zakończenie, ni z gruchy ni z pietruchy, utwór jako żywo przypominający... "Firestarter" The Prodigy. Zaiste przedziwna mieszanka. Na opisanie takiej różnorodności używa się słowa "eklektyzm". Moim zdaniem w tym konkretnym przypadku określenie to zostało rozciągnięte do granic wytrzymałości.
Po pierwszym przesłuchaniu "Grooove Is King" byłem mocno zdziwiony i zaskoczony. Najbardziej utworami disco-funkowymi napędzanymi nieznośnie natarczywie walącą perkusją. Przy kolejnym odsłuchu, kiedy minął pierwszy szok, było już zdecydowanie lepiej. Utwory mają taneczny charakter, ale są niezwykle bogate w warstwie dźwiękowej i gęste od nakładających się na siebie partii przeróżnych instrumentów. Rzecz jasna słychać gitary, ale również pomysłowo zaaranżowane dęciaki, instrumenty klawiszowe w różnych odcieniach (łącznie z tymi "smyczkowymi"), conga. Materia dźwiękowa gęsto utkana.
Nawet, jeżeli użyłem sformułowania "disco", to jest to raczej coś w stylu Quincy Jonesa niż klimaty z filmu "Gorączka sobotniej nocy". Myślę, że mocno się musiał wynudzić Tal Bergman podczas ich nagrywania. Ten bardzo zdolny perkusista "zmuszony" został do gry prostej, żeby nie napisać prostackiej. No chyba że nagrał tylko kilka taktów a reszta poleciała metodą "kopiuj-wklej". Do kategorii zaskoczeń, ale tych zdecydowanie przyjemnych, należy utwór "Rock Candy". To fantastycznie zagrany z lekkością i polotem, przyjemnie rozpędzony klasyczny jazz. Po prostu jazz bez żadnych innych dookreśleń (na moje ucho to be-boop). Solówki grają chyba wszyscy muzycy, jacy uczestniczyli w jego powstaniu, nawet basista. Słucha się go wybornie i pal sześć, że nijak nie pasuje do pozostałych kompozycji. Chociaż może lepiej by się stało, gdyby pojawił się na końcu jako bonus, wtedy spójność płyty byłaby do uratowania.
Bardzo przyjemnie prezentuje się "Digging In The Dirt" znany z repertuaru Petera Gabriela. Zwraca uwagę ciekawy zabieg aranżacyjny - riffy gra jednocześnie gitara akustyczna i elektryczna. Brzmi to niezwykle intrygująco. Troszkę "santanowski" w klimacie "East Village" mocno naładowany gitarami w różnych barwach i odcieniach (również slide). W przepełnionym partiami instrumentów klawiszowych "Cube’s Brick" zrobiło się lekko space-rockowo. Króciutki "Low Tide" jest jak najbardziej funkowy, ale ozdobiony przybrudzonym rockowym riffem gitarowym, świetnie zaaranżowanymi dęciakami i zgrabną moogowską solówką. Płytę zamyka utwór "The Fabulous Tales Of Two Bands" wyraźnie inspirowany "Firestarter" The Prodigy. Tytuł sugeruje, że sięgnięto po "opowieści" dwóch zespołów. Jeżeli już szukać tego drugiego, to może chodzić o Led Zeppelin, a posępne smyczki prowadzą do utworu "Kashmir". A może tylko mi się tak wydaje, bo nie wiem co autor miał na myśli?
Stałych członków zespołu wspiera spore grono gości. Bardzo dobrym pomysłem było zaangażowanie sekcji dętej z trębaczem Randy Breckerem na czele (słowa uznania za intrygujące solo i brzmienie instrumentu w "Don’t Funk With Me"). Obok niego dwoje saksofonistów (James Campagnola i Ada Rovatti). Dużo dobrego do brzmienia kapeli wniósł grający na instrumentach perkusyjnych (głównie conga) Daniel Sadownick. Inną nowością jest wokal. Co prawda w znikomej dawce, ale wypada zauważyć, że dotychczas instrumentalna muzyka zespołu doczekała się wokaliz w wykonaniu pani Zia. W bardzo nietypowej roli wystąpił Billy Gibbons (ZZ Top). Pod pseudonimem Mr. Funkadamus wcielił się w rolę mistrza ceremonii i swoim niezwykle grooviastym głosem wygłosił kilka zdań również i to wyjaśniające taki a nie inny sposób zapisu tytułu płyty, czyli "an extra ‘o’ for extra groove". Ten literowy zabieg znany jest zresztą z poprzedniego wydawnictwa RCFP.
Tych wszystkich, którym przypadła do gustu poprzednia płyta zespołu czeka sporo zaskoczeń. Może tak jak i w moim przypadku nie wszystkie na pierwszy "rzut ucha" będą przyjemne, ale z pewnością warto dać szansę temu albumowi, bo jest tego wart. "Grooove Is King" najlepiej słuchać na bardzo dobrym sprzęcie grającym, albo jeszcze lepiej, przez słuchawki. Pozwoli to na wyłapanie wszystkich niuansów brzmieniowo-aranżacyjnych, których jest tu cała masa.
Robert Trusiak