Yello to prawdziwa legenda. Jeden z tych zespołów, które - co można powiedzieć z całą stanowczością - wyprzedziły swoją epokę.
Obok Kraftwerk nazywani są ojcami chrzestnymi techno, co ma w sobie sporo prawdy, ale jest też dużym uproszczeniem, bo szwajcarski duet dla muzyki elektronicznej zrobił dużo więcej. To wreszcie dwie nietuzinkowe osobowości. Z jednej strony odpowiedzialny za muzykę i produkcję Boris Blank, a płyty wyprodukowane przez Blanka można śmiało stosować do testowania sprzętu stereo. Z drugiej playboy-milioner Dieter Meier, który otwarcie przyznaje, że nie interesuje go czy ktoś kupi płyty Yello, mało tego, podczas realizacji albumu "Flag" (1988) nabył wcale nie najtańsze auto, tylko po to by je zniszczyć, ponieważ duet potrzebował na dźwięku kasowanego samochodu. Nieograniczeni finansowo uskuteczniali artystyczną wolność i stali się pionierami.
O tych dwóch facetach i ich pomysłach można by opowiadać jeszcze długo. Kolejną niezwykłością, nawiązującą już do najnowszego wydawnictwa, jest fakt, że występy z Berlina z października 2016 roku, będące z założenia częścią trasy koncertowej promującej album "Toy" (2016), to tak naprawdę pierwsze koncerty Yello w ogóle, nie licząc maksymalnie kilkunastominutowych setów, które duetowi zdarzało się zagrać. Jak na zespół istniejący od 1979 roku, to liczba niezbyt imponująca. W każdym razie Yello wreszcie, po czterdziestu latach, postanowili pokazać się na scenie z pełnowymiarowym koncertem. Miejsce dość oczywiste, bo Berlin uchodzi przecież za stolicę ambitnej elektroniki. Na całe szczęście postanowiono to niecodzienne wydarzenie uwiecznić dla potomnych. Dostępna jest zarówno wersja na podwójnym CD, jak i wizualny zapis koncertu jako Blu-Ray i DVD. Całość wydano pod tytułem "Live in Berlin".
I co z tego wyszło? Kawał muzycznego święta, bo nie ma się co rozdrabniać. "Live in Berlin" to prawdopodobnie jeden z najlepszych koncertów jakich w ostatnim czasie słuchałem (omawiam tu wersję dwupłytową). Wielbiciele ambitnej elektroniki znajdą na blaszeczkach wszystko, a może jeszcze więcej, niżby chcieli. Od muzycznych barw może się w głowie zakręcić. Flirty saksofonu z elektroniką, gąszcz syntezatorów, klubowe rytmy zaraz zostają ubogacone buchającymi entuzjastycznie dęciakami albo funkowymi gitarami. Wybrzmi krautrock, ambitna elektronika, synt-pop, elektroniczny pop a nawet dream pop. "The Time Tunnel" zrobi ukłon w stronę mistrzów berlińskiej szkoły elektronicznej, a "30,000 Days" to przecież numer, który mógłby nagrać Leonard Cohen, gdyby zachciało mu się zabaw z elektroniką. Zresztą głębokiego, niskiego głosu Meiera ciężko nie sparować z Cohenem. Świetne są też gościnne występy obdarzonych charakterystyczną barwą wokalistek Malisy i Fifi Rong, szczególnie ta druga wręcz ocieka erotyzmem femme fatale.
"Live in Berlin" to album, który utrzymuje idealne proporcję pomiędzy elektroniką ambitną a klubową. To płyta, której można zarówno słuchać i autentycznie się nią delektować, a jednocześnie doskonale się przy niej bawić, a może i nawet solidnie sobie potańcować. Brzmi fenomenalnie! Do wersji dwupłytowej chce się wracać i wracać, jednocześnie robi ona apetyt na DVD bądź Blu-Ray. Yello wydali jeden z najlepszych koncertowych albumów ostatnich lat.