Muzycy Digitalism określają swoje trzecie dziecko jako stymulant pozwalający pobudzać i poszerzać wyobraźnię.
Co do tego zgoda, ale nie wiem czy ten album należy rozpatrywać w kategorii electropopu, czy może raczej pokręconej podróży po świecie EDM, w której im bardziej panowie opuszczają zwarte struktury piosenek, tym lepiej, bo uderzają (a może odurzają) dźwiękiem. Przyznam, że pod pewnymi względami, a mam tutaj na myśli czerpanie inspiracji z psychodelicznego źródełka, czy też mechaniczne łamańce, to co proponuje Digitalism może się podobać nie tylko fanom elektroniki, ale również zwolennikom rocka.
Pięć lat dzieli "Mirage" od swojego poprzednika. Z perspektywy fana gitarowego brzmienia jest to przepaść, istna czarna dziura, ale fani elektroniki, zwłaszcza tej ambitnej, są przyzwyczajeni, że na to co dobre trzeba poczekać. W innym wypadku, i dotyczy to najbardziej tanecznych gatunków, można raczyć się mniejszymi smakołykami zawartymi na licznych ep-kach i singlach. Niefortunnie Niemcy nie są aż tak płodni, za to stawiają (jak na Niemców przystało) na jakość, spójność i dojrzałość. Wszak okres intensywnego koncertowania połączony ze zwiedzaniem globu, szukaniem inspiracji, a następnie przekuwania ich na nowe dźwięki, to najlepsze, co dzieje się w życiu artysty. Jest to czas budujący i "Mirage" jest tego najlepszym dowodem. Zatem krótko - nie zmarnowali pięciu lat, ale…
Nie kupuję Digitalism w formie 4/4, ani w numerach kojarzących się z electro house’ową sztampą i prostolinijnością. Duet potrafi pisać rzeczy wielkie, nierzadko ocierające się o filmowy klimat, i wtedy, choć mogą brzmieć zbyt wyniośle i pretensjonalnie jak na raptem dwójkę producentów - wokalistów - artystów, są tym zespołem, który pokochały miliony. Owszem, "Mirage" w takiej konwencji nie ma słabych momentów, nawet kiedy zupełnie nieoczekiwanie charakterystyczne build-upy trwają w nieskończoność po to, żeby zwolnić i - zamiast wzbudzić zachwyt - wessać w otchłań muzyki. Zamiast celebracji - wybuch euforii. Skoro już o tym mowa, panowie mogli by popracować nad intensywnością swoich dźwięków. Rozumiem, że to z zasady muzyka nie nadająca się na duże areny (chyba, że komponują prawdziwe piosenki), ale jeśli brać pod uwagę ich występy na festiwalach - sami sobie odpowiedzcie. Dziwi to tym bardziej, że panowie nie czarują już feelingiem a’la Daft Punk, do którego często zwykli się odwoływać.
Podsumowując, nie jest to soundtrack do wakacyjnych wojaży, ale z pewnością sprawdzi się gdzieś między festiwalowymi setami Danger i Vitalica. Digitalism ze swoim "Mirage" stanowić będzie kolorową, miejscami zagadkową przerwę pomiędzy ciosami agresywniejszych producentów. W tej roli sprawdzą się doskonale, a póki co są lepsze rzeczy do słuchania (i tańczenia).
Grzegorz Pindor