Panowie z Essex powrócili z nowym albumem, by wybawić świat od złej muzyki elektronicznej. Miał być zamach stanu, a wyszedł jedynie dobry materiał na przyszłe koncerty grupy.
The Prodigy to bez wątpienia jeden z najważniejszych zespołów XX i XXI wieku. Gdyby nie oni, The Chemical Brothers, Fatboy Slim, Underworld i Apollo 440, prawdopodobnie nie mielibyśmy w latach '90 taneczno-rockowej rewolucji, która umożliwiła twórcom muzyki dance podbicie stadionowych rejonów, zarezerwowanych dotychczas wyłącznie dla posiadaczy gitar. Brytyjscy electropunkowcy opanowali jednak o wiele więcej, niż tylko przestrzenie koncertowe, bowiem ich hity "Firestarter", "Breathe" i "Smack My Bitch Up" radziły sobie całkiem dobrze na światowych listach przebojów. Dodajmy do tego jeszcze propozycje współpracy m.in. od Bono, Davida Bowie oraz Madonny (jej wytwórnia Maverick Records wydała dwa studyjne krążki zespołu) i jasnym stanie się, jak dużą rolę muzycy z Braintree odegrali w przemyceniu undergroundowych beatów do mainstreamu.
Czy zatem "The Day Is My Enemy" to dzieło epokowe, czy też zwyczajne odcinanie kuponów od sławy? Na długo przed oficjalną premierą krążka, Liam Howlett zapowiedział, iż będzie to najcięższa i najmniej radiowa ze wszystkich płyt The Prodigy. Trzeba przyznać mu rację, wszak większość materiału znajdującego się na szóstym albumie kapeli to gwałtowne i ostre kawałki, pozbawione przebojowości wymienionych wcześniej kultowych hiciorów Howletta i spółki.
Skupmy się jednak bezpośrednio na "The Day Is My Enemy". Longplay otwiera nagranie tytułowe, będące industrialnym, hipnotycznym i niepokojącym zaproszeniem na imprezę do hali fabrycznej, w której do zabawy szykują się wampiry i wilkołaki. Następne w kolejce jest "Nasty". Słuchając tego kawałka odnoszę wrażenie, że powstał on jeszcze podczas pracy nad "Invaders Must Die". Podobnie jest w przypadku przypominającego do złudzenia "Take Me To The Hospital" "Get Your Fight On" oraz bonusowego "Rise Of The Eagles" (prezentu dla użytkowników portalu iTunes).
Dobre wrażenie powraca jednak przy takich trackach, jak "Rok-Weiler", "Roadblox", "Wall Of Death", "Rebel Radio" czy "Wild Frontier". Tanecznie robi się w stworzonym wraz z producentem Flux Pavilionem "Rhythm Bomb", a także w "Destroy". Egzotyczny "Medicine" ujdzie w tłoku, czego już nie można powiedzieć o ponad trzyminutowym instrumentalnym przerywniku "Beyond The Deathray". "Omen Reprise 2.0"? Nie, dziękuję! Fenomenalnie natomiast prezentuje się eksperymentalne "Invisible Sun". To klimatyczne dzieło przypomina soundtrack do futurystycznego westernu, gdzie klasyczne rewolwery zastępuje nowoczesna kosmiczna broń. Na sam koniec zostawiłem sobie zabawną kompozycję "Ibiza". Hołd dla "Białej Wyspy"? Skądże znowu! Melorecytacja Jasona Williamsona z Sleaford Mods stanowi bowiem diss na leniwych DJ’ów, których głównym instrumentem jest pamięć USB zawierająca wcześniej przygotowany mix. "What he’s fuckin’ doing?!" - tyle w temacie.
"The Day Is My Enemy" z pewnością nie jest płytą wszech czasów, ale czy rzeczywiście chcielibyśmy, aby nią było? Nasi bohaterowie mają już swoje lata i ugruntowaną pozycję na rynku, mogą więc spokojnie tworzyć muzykę wyłącznie dla własnej przyjemności. Nie oznacza to jednak wcale, że mamy do czynienia z kiepskim krążkiem, bowiem Liamowi, Keithowi i Maximowi nie można w żadnym wypadku odmówić talentu. Każdy z tych numerów perfekcyjnie sprawdzi się na niejednym koncercie Brytoli i oto właśnie chodzi. Reszta, w tym przypadku nie ma już aż tak wielkiego znaczenia.
Elvis Strzelecki