Co się wydarzyło 21 września 2012 roku w Tromsø? Muzyczny geniusz zaznaczył swój kolejny ślad na tym marnym i żałosnym świecie. Ulver wraz z Tromsø Chamber Orchestra nagrał koncert, którego dusza została uwięziona w albumie zatytułowanym "Messe I.X-VI.X".
Kolejne wielkie dzieło Norwegów było tworzone w dwóch etapach: podczas wspominanego koncertu, a następnie podczas rejestracji tego materiału w studio, gdzie nie zabrakło subtelnych wykończeń, które z "Messe I.X-VI.X" uczyniły album doskonały. Daniel O’Sullivan, architekt ostatnich wielkich sukcesów Ulver nie wystąpił z zespołem w Tromsø, nie brał też udziału w innych pracach nad tym dziełem. Za to na "Messe I.X-VI.X" w towarzystwie Kristoffera Rygga, Tore Ylwizakera, Jørna H. Sværena i znanego z koncertu w Norweskiej Operze Narodowej Ole Alexandra Halstensgårda usłyszeliśmy dziewięć talentów skrzypcowych, trzy altówki, trzy wiolonczele, kontrabas, dwie trąbki, dwa puzony i fortepian. W studio do tego kolażu instrumentów doszły gitara Alexandra Klostera-Jensena, perkusja Tomasa Pettersena, a także kolejne partie skrzypiec i altówki. Nie dziwią więc słowa muzyków: "Spędziliśmy długie godziny w studio tłumacząc, co się wydarzyło tej nocy". Wszak wrześniowa noc w Tromsø należała do najbardziej wyjątkowych w historii tego miasta. Na pewno jeśli chodzi o kulturę.
Oto bowiem Tromsø otrzymało od muzyków Ulver dar, który utrwali jego istnienie na tysiące lat. Sądzę bowiem, że "Messe I.X-VI.X" to album nie tylko dla nas, kreatur XXI wieku zdolnych do najgorszych świństw, ale również dla potomnych. Może przede wszystkim dla nich? Jeśli przekazywać kolejnym pokoleniom dzieła egzystencji współczesnego człowieka, to wśród nich nie możne zabraknąć "Messe I.X-VI.X". To prawie trzy kwadranse muzyki, która nie należy do najłatwiejszych w odbiorze. Trudno jej słuchać w samochodzie czy w towarzystwie znajomych. Ten krążek to intymna sprawa każdego człowieka, któremu przyjdzie się z nim zmierzyć. Sześć utworów opowiada o filozofii, jaką Ulver niesie w muzyce, ale i w życiu. O wrażliwości, będącej elementarną częścią człowieczeństwa, ale również o demonie ukrytym wewnątrz każdego z nas. Nie potrafię dokonać oceny zestawu uczuć triumfujących na "Messe I.X-VI.X". Oszczędny w słowach Kristoffer Rygg, choć znajduje się w doskonałej formie wokalnej, wcale nie wyjaśnia zagadek ukrytych na albumie. Wskazuje drogę, aby się z nimi zmierzyć. Drogę, którą fenomenalnie zilustrowały Annika Ostwald oraz Ida Uvaas, performerki oddające grą swojego ciała zestaw emocji, które zostały zaklęte w nowym dziele Ulver.
O utworach tworzących "Messe I.X-VI.X" można napisać dużo. Wypadałoby się zastanowić, na ile w wymownie brzmiącej kompozycji "As Syrians pour in, Lebanon Grapples with Ghosts of a Bloody Past" muzycy Ulver zainteresowali się bieżącymi wydarzeniami wokół Bliskiego Wschodu, a na ile sięgnęli do historii tego region. Jakikolwiek nie byłby rezultat tych wątpliwości, to mroczny i spopielony klimat utworu wskazał na duchy Syrii oraz Libanu. Długi, prawie dwunastominutowy utwór nie pozostawia żadnych złudzeń co do przesłania zespołu. Kolejne pociągnięcia smyczków to jak kolejne rany zadawane niewinnym mieszkańcom Bliskiego Wschodu. To ból ukryty w muzyce. Jakby niezauważenie, trochę w klimacie świata obojętnego na los wspominanego regionu, słychać dźwięki otwierające "Shri Schneider". Przy tej kompozycji zaczął do mnie napływać zestaw wrażeń, które niegdyś wywołał u mnie legendarny "Perdition City". Nienachlana gra elektroniki, wtrącenia instrumentów "z wyższej półki" oraz niesamowita nośność utworu przypomniały mi, że Ulver przeszedł kiedyś wielką metamorfozę. Jej wielkim początkiem były patenty zasygnalizowane właśnie przy "Shri Schneider", a rozwinięciem…
…absolutne crème de la crème dla fanów norweskiego zespołu. Chodzi o utwór "Glamour Box (Ostinati)". Ja tu usłyszałem współczesną wersję "Hallways Of Always". Coś w stylu fenomenalnej reminiscencji twórczości Ulver po metamorfozie. W tym przypadku mniejszą rolę odegrały aranżacje orkiestrowe, zaś większą niedoścignione posługiwanie się elektroniką przez muzyków norweskiego zespołu. Wokół tych wszystkich podniosłych wrażeń muszę sięgnąć do tandetnych reakcji i napisać krótko: ten utwór to orgazm dla fanów formacji z czasów wspominanego "Perdition City". To kandydat na sztandary!
Formę refleksji od tych wrażeń stanowi "Son Of Man", w którymi po raz pierwszy można usłyszeć wokale Kristoffera Rygga. To jakby orkiestrowa wersja utworu położonego gdzieś na styku "Blood Inside" i "Shadows Of The Sun". Zdecydowane potwierdzenie, że "Messe I.X-VI.X" to podróż w głąb twórczości Norwegów. Tyle, że nie jest to podróż odtwórcza, a całkiem nowy zestaw aranżacji. Przy tym albumie można oszaleć! Od minimalizmu ku bardzo podniosłym fragmentom. Taki jest "Son Of Man". Nie wiem, w którym momencie mistyczne wokale Kristoffera Rygga ustąpiły instrumentalnej burzy. Trudno też przejść obojętnie obok skromnego i ascetycznego "Noche Oscura del Alma". Czy wiecie na jakim albumie Ulver zaproponował podobny klimat? Tu jest trochę inaczej niż na "Shadows Of The Sun". Przede wszystkim więcej orkiestry i tajemniczego dialogu, ale w tym samym odcieniu mroku.
Wobec tych wszystkich wrażeń album musiał zakończyć się utworem "Mother Of Mercy". Wszak musiał tu zaśpiewać Kristoffer Rygg, musiały wybrzmieć fragmenty, które równie dobrze mogłyby zamknąć dobry film albo ozdobić finałowy fragment mszy. Refleksy instrumentalne, jakieś trudne do identyfikacji pogłosy, elektroniczne wycinki i próby postawienia kropki nad dziełem, które wcale zakończenia nie wymaga. To my, słuchacze tego albumu, napiszemy mu najlepszą puentę. Kolejne opinie będą pochodziły od potomnych. I naprawdę nie muszę już niczego więcej w życiu usłyszeć, bowiem "Messe I.X-VI.X" wyczerpuje moje wszelkie wyobrażenie o muzyce. Przemawiając językiem królów: pure genius.
Konrad Sebastian Morawski