Tych Królów bluesa na przestrzeni całej historii gatunku mieliśmy przynajmniej kilku.
Ba, większość z nich jeszcze za życia doczekała się statusu legend. Czy blues potrzebuje jeszcze kolejnych Kingów? Odpowiedź jest prosta, bo póki będą powstawały takie albumy jak „Harlem” to zdecydowanie tak!
A przecież „King” Solomon Hicks to rocznik 1995, należy więc do najmłodszej generacji bluesmanów, natomiast jego najświeższy materiał „Harlem” to w istocie dopiero trzecia studyjna płyta, choć można równie dobrze powiedzieć, że debiut, bo po prawdzie pierwsza, która ukazała się w szerokiej dystrybucji - pod egidą pałających miłością do bluesa Provogue Records i z producentem Kirkiem Yano (zwycięzcą Grammy współpracującym wcześniej choćby z Milesem Davisem). Również pierwsza wydana jako „King”. „Królem Solomonem” ochrzcili go fani z Harlemu, w którym dorastał, młodzian postanowił więc publikować płyty pod tym przydomkiem.
Zresztą trochę na „Harlem” słychać, że Hicks jest jeszcze muzykiem nieopierzonym, nie do końca ukształtowanym, z pasją skaczącym pomiędzy stylami, zupełnie jakby w ciągu tych 40 minut chciał zagrać wszystko. Są momenty gdzie brzmi jak B.B. King, gdzie indziej znów włącza mu się Stevie Ray Vaughan, Jimmy Hendrix czy nawet Santana, by przeistoczyć się w Roberta Craya. Blues flirtuje z soulem, gospel, funkiem i rockiem co rusz serwując jakieś zaskoczenie na gruncie stylistycznej różnorodności. Ba, są nawet utwory instrumentalne, jak podkręcony przyjemnymi rock-bluesowymi solówkami „Riverside Drive”, energiczny blues „421 South Main” czy skoczna, zarażająca funkowym optymizmem wersja „Love is Alive” Gary’ego Wrighta, w którym to numerze Hicks zamiast szaleć na gitarze, oddaje miejsce świetnemu saksofonowi i opiera rytm na buchających radośnie dęciakach.
Bez wątpienia odważną próbą jest zmierzenie się ze standardem „Every Day I Have the Blues” rozsławionym przez samego B.B. Kinga. Wersja Hicksa nabrała sporo Hendrixowskiego posmaku. W Santanowską delikatność i nieco latynoski sznyt uzbrojono „I Love You More Than You’ll Ever Know” Blood, Sweat & Tears, a „Have Mercy On Me” za sprawą organów zaczyna się nawet jak wczesne Deep Purple. W nieco powolniejsze tony wpada bluesowa ballada „Help Me” Sonny’ego Boy Williamsona. Przyjemnie prezentują się również pięknie podbudowany pianinem „I’d Rather Be Blind”, chórki w „What The Devil Loves” i knajpiane blues-rocki „Headed Back To Memphis” i „It’s Alright” – ten drugi ponownie trochę po Hendrixowsku, trochę po Vaughanowemu.
Całość brzmi mocno oldskulowo, ciepło i analogowo, a sam krążek zawartym materiałem cudnie rozbuja fana klasycznego bluesa, bo i wielorakość użytych stylów pozwoli każdemu na „Harlem” znaleźć coś dla siebie. Mimo zaledwie ćwierci wieku na karku, Solomon Hicks wie jak grać bluesa. Czy jest nowym Królem? Póki co nie stawiałbym tak odważnych tez, ale bez wątpienia przydomek Króla Solomona nie wziął się znikąd.