Będę spokojny o kondycję polskiego muzycznego undergroundu, dopóki dopóty gdzieś w podziemiu będą ukazywać się tak szalone stylistycznie i bezkompromisowe tekstowo płyty jak "Trypolis" łódzkiego Tryp.
Oczywistym jest, że album ten nie przebije się do świadomości masowego odbiorcy, prawdopodobnie nawet wielu zaprawionych w bojach zapaleńców będzie miało problem z odsłuchem tak nietuzinkowego nagrania, bo są to dźwięki tyleż nieprzyjemne i pozbawione melodyki, co neurotyczne i po prostu szalone. To nie materiał, który można odpalić dla popołudniowego relaksu. Ale właśnie przede wszystkim niespodziewanego można się było spodziewać po Tryp. To przecież ekipa doświadczona w eksplorowaniu wszelkiej maści alternatywy i muzyki eksperymentalnej. Formację stanowią przedstawiciele łódzkiej sceny: Marcin Pryt (19 Wiosen), Kuba Wandachowicz z Cool Kids of Death, znany z Agressiva 69 Robert Tuta (odpowiedzialny za krzykliwe gitary), Piotr Połoz z Psychocukru i Marcin Zabrocki grający niegdyś w Pogodno i Hey. Grupę uzupełnił artysta wizualny Paweł Giza (również twórca projektu okładki) i producent Paweł Cieślak z Hasselhoff Studio. Mamy więc w składzie punkowców, specjalistę od brzmień industrialnych, rockowowej alternatywy, elektroniki, krautrocka i rocka psychodelicznego.
Ten miks przeróżnych muzycznych osobowości jest kwintesencją "Trypolis". Muzyka skąpana jest w industrialu, alternatywie, ma punkowy bród i wściekłość, pojawiają się wątki psychodeliczne, jest tu dużo elektroniki i samplowania, również dźwięków dla ucha nieprzyjemnych oraz trafionych eksperymentów mocno "uprzykrzających" odsłuch, ale w gruncie rzeczy stanowiących o sile tych zwichrowanych numerów. Krótko mówiąc jest na "Trypolis" jak w gatunkowym tyglu, chaotycznie i z nerwem. Przy tym krążek ma mocne oparcie na rytmie, ale pojmowanym w bardziej eksperymentalnej albo nawet ekstremalnej formie, budowanym nie tylko przez bębny, fantastyczne perkusjonalia (etniczna "Trupolitania") i bity, ale również pozostałe instrumenty, a tych jest na krążku bez liku, włączając w to bardziej klasyczne pianino (to niesamowicie zabrzmiało w rozpędzonym, podchodzącym nieco pod Republikę "Widzimy się") i saksofon barytonowy. Na niskie ukłony zasługują partie basu Piotra Połozy, dodatkowo kapitalnie brzmiącego.
Nad całością roznosi się punkowy bunt i wściekłość, bo odpowiedzialny również za teksty Marcin Pryt lubi sobie wrzasnąć, często recytuje albo wykrzykuje kolejne frazy. Na uwagę zasługują również majestatyczne chórki, które pojawiają się tu i ówdzie ("Wracam", "Pocztówka z Trypolisu"). Tekstowo jest zresztą bezkompromisowo i dosadnie, a krążek jest w istocie albumem koncepcyjnym opowiadającym historię żołnierza, który wraca do domu po długoletnich walkach w Libii (albo ogólniej państwach Maghrebu) - tytułowe Trypolis to przecież stolica Libii. Wojak zaciąga do baru przypadkowego słuchacza i wtłaczając w siebie kolejne kieliszki opowiada o wojennej zawierusze, a z tej opowieści wyłania się również wpływ tejże na jego psychikę - chciałoby się powiedzieć, że to taka condradowska podróż do jądra ciemności. Jeśli wierzyć powtarzanym tu i ówdzie informacjom, inspiracją były prawdziwe wydarzenia, albo raczej spowiedź polskiego najemnika.
Wspomniałem, że tego albumu nie będzie się słuchać. Nie trafi do świadomości masowej. Nawet koneserzy prawdopodobnie będą wrzucać "Trypolis" do odtwarzacza tylko przy okazji. To brudna, depresyjna i pełna szaleństw płyta, do której nie ma ochoty się wracać zbyt często. W mojej opinii ma wszystko, łącznie z undergroundowymi korzeniami, by za kilka lat zyskać status kultowej. Kiedy zejdzie z dystrybucji (krążek ukazał się pod egidą wydawnictwa Requiem Records, którego katalogiem warto się zainteresować), prawdopodobnie będzie poszukiwanym przez kolekcjonerów białym krukiem. Tak, to właśnie jeden z takich albumów.