Jitterflow mówią, że w ich graniu "główną ideą jest łamanie i gięcie na maxa, ale możliwie w jak najlżejszy sposób" - i o ile łamanie i gięcie jest bezdyskusyjne, tak lekkości na ich debiucie nie ma.
Nie będzie nośnie zarówno na gruncie stylistyki, klimatu jak i brzmienia. Jitterflow to metalowa ekstrema, połamana rytmicznie, z potężnymi uderzeniami przesterowanych gitar i wrzeszczanymi chaotycznie wokalami, a wszystko to przeplatane zarówno wstawkami jazzowymi, jak i przedziwnymi motywami psychodeliczno-industrialnymi. Idealnym przykładem eksperymentalnego podejścia do formy, polirytmii i gatunkowych mezaliansów jest najlepszy zresztą na krążku numer "Self_Xorcism", gdzie panowie przeplatają mathcore i hardcore z jazzem, może nawet swingiem, psychodelią, a całość zwieńczy plumkanie na rozstrojonym fortepianie. W tych metalowych momentach Jitterflow sięga zarówno po estetykę Meshuggah, The Dillinger Escape Plan, da się też wyczuć inspirację alternatywnym i funk metalem rodem z Primus, ale wszystko to podane w dużo cięższej percepcyjnie i skondensowanej formie.
Na rodzimym podwórku przy okazji Jitterflow należy wspomnieć o Kobong (z czasów "Chmury nie będzie") i stalowowolskim Orange The Juice. Ci drudzy w pewnym sensie obrali podobną, ekstremalnie eksperymentalną ścieżkę. Tyle że Orange to band dużo dostojniejszy, tymczasem w Jitterflow drzemie punkowa wściekłość i potrzeba destrukcji. Dlatego na strzępy rozrywają przyjęte formy kompozycji i jak ognia unikają jakichkolwiek objawów melodyjności. "Self_X" to muzyczne dziwadło, a apogeum zespół osiąga w kakofonicznym "U.F.D. in Distored Mirror", który ciężko nazwać inaczej niż burzą nieprzyjemnych, zupełnie nie pasujących do siebie dźwięków przepuszczonych na dodatek przez różnorakie efekty. Są przy tym muzycy Jitterflow naprawdę sprawnymi instrumentalistami, bo gdy się przebić przez te pokłady rozjuszonego hałasu, nie da się nie usłyszeć złożonych rytmów Konrada Sawickiego (obecnie za zestawem siedzi Pedro Sancho Pires), riffowych łamańców Bartka Ciastka czy budującego sugestywne doły basu Piotra Pniewskiego. I w przypadku tej blaszki całe szczęście, że trwa zaledwie dwadzieścia minut. W tak intensywnej formie i tak dłużej z muzyką Jitterflow trudno byłoby wytrzymać.
Nie ma co ukrywać, że "Self_X" nie jest płytą dającą satysfakcję z odsłuchu. Nie daje. Zresztą taki był zamiar twórców, o to w niej chodziło by przekraczać granice nie oglądając się na mody czy nośne momenty. Chodziło o bezkompromisowość i artystyczną potrzebę wyrazu niepodległą żadnemu mecenatowi. To wielka odwaga ze strony instrumentalistów, że zdecydowali się na ciężką drogę muzyki "niesłuchalnej", ale i takiej, która płynąc gdzieś blisko granicy muzycznych norm jednocześnie lekko ją przestawia, eksploruje tereny, na które mało kto ma odwagę i chęci się zapuszczać. To absolutna awangarda ciężkiego grania: mocno zwichrowana, polirytmiczna i w gruncie rzeczy nie dająca się gatunkowo zdefiniować inaczej niż formalny eksperyment. "Self_X" to ciężka przeprawa i dźwięki wyłącznie dla poszukujących wrażeń ekstremalnych. Muzyka też potrzebuje szalonych naukowców. Ah, i proszę oceny cyferkowej nie traktować jakoś specjalne poważnie. W przypadku eksperymentów ciężko wystawiać ocenę w jakiejkolwiek skali.