Absolutnie nikt nie oczekiwał, że Hundredth zmieni styl. Malo tego, że odejdzie od hardcore’a na rzecz shoegaze i dreampopu, całkowicie odcinając się od swojego pierwotnego jestestwa.
Decyzja podyktowana dojściem do ściany w hc jest nieco niezrozumiała, przecież na "Free" zespół nie wyczerpał tematu, i choć już wtedy sygnalizował chęć zmian, tak radykalne przeobrażenie może zniechęcić mniej otwartych słuchaczy. Druga sprawa, to aspekt czysto marketingowy, zajawka na Slowdive, My Bloody Valentine i pochodne opanowała (po raz kolejny) cały glob, i dziwnym trafem hardcore’owcy zerkają w stronę takich brzmień (patrz: Landscapes, Citizen, Title Fight), albo próbują sił na post-grunge’owym poletku, od którego wcale nie tak daleko do sennych i leniwych kompozycji.
W tej nowej, można by rzec, dość popularnej i komercyjnej odsłonie Hundredth wypada na tyle przekonująco, aby ich nie skreślać. Mam jednak cichą nadzieję, że hardcore’owy kręgosłup pozostanie filarem ich koncertów, bo przecież na żywo byli mocarni, bez względu na to, czy grali 5 czy 7 piosenek, jak to bywało w Polsce. Jeśli "Rare" to finalny rozbrat z hc i panowie porzucają dziesięć lat kariery na rzecz, dosłownie, żebrania o lajki i nowych słuchaczy, trudno, zdarza się, ale czy to wybaczam? Niekoniecznie, choć spróbuję dać im szansę.
Jestem na tyle otwarty, aby nie skreślać zespołu za decyzje, ani nowe brzmienia, i życzę tego innym słuchaczom. Może jeszcze wyrozumiałości, bo trzeba być naprawdę oblatanym w muzyce i chcieć dać się porwać w leniwą 45 minutową podróż wypełnioną niemal bliźniaczymi kompozycjami. Dla mniej wytrwałych "Rare" będzie zlepkiem interesujących pomysłów, zaskakująco dobrze zaaranżowanych wokali i przykładem fantastycznego, ciepłego brzmienia. Dla zwolenników hardcore’owej jazdy, dla których liczy się energia i silny przekaz, "Rare" stanowić będzie niemałe wyzwanie. Warto się go podjąć, bo ostatecznie kwartet gra muzykę przez duże M, pełną zapętlonych, ale cholernie nośnych tematów. Ciężar nie odgrywa tutaj istotnej roli, choć takie "Disarray" wyrasta na festiwalowy hicior, który sprawdziłby się gdzieś pomiędzy "Unravel" a coverem Casha ("Hurt").
Największym zaskoczeniem są oczywiście wokale. Chad krzyczy raptem kilka razy i to nieco na odwal, tylko po to aby wzmocnić przekaz. Przez 99% czasu trwania płyty "płynie" razem z muzyką. Na razie stanowi to dla mnie spory problem, bo kompletnie nie identyfikuję wokalisty z taką manierą (a tym bardziej z grą na gitarze), ale z każdym odsłuchem trafia do mnie coraz bardziej. Chylę czoła przed frontmanem przede wszystkim za umiejętność całkiem zgrabnego wpasowania się w dość wymagającą konwencję. Może nie porywa, ale ma w swoim głosie coś, co trzyma przy "Rare".
Co jest największą bolączką albumu? Nie cały retro trend, nie batalia w nowym świecie, a uwaga - premiera takiej płyty na początku lata, kiedy ewidentnie są to jesienno-zimowe, kontemplacyjne dźwięki. Z pewnością wrócę do Hundredth, ale mając na uwadze mnogość premier i kilka hardcore’owych ciosów na horyzoncie (nowe Counterparts!) czwarty album muzyków z Myrtle Beach, choć cholernie ciekawy, może nawet inspirujący, musi swoje odleżeć aby w pełni go docenić.
Grzegorz Pindor