Minęło już sporo czasu od momentu, kiedy uznałem najnowsze dokonanie Liturgy za najciekawszy album 2015 roku. Teraz powracam do tych dźwięków po kilkumiesięcznej przerwie. Co tu dużo mówić, ten album nadal jest najlepszy.
Wiele w tym roku usłyszałem, coś mnie zaintrygowało, coś odrzuciło. Liturgy natomiast oczarowało mnie w magiczny sposób. Tak, na własne życzenie stałem się zakładnikiem tego urokliwego materiału. Te chłopięce przyśpiewki, skomlane z żałością w głosie ("Vitriol" żywym przykładem), dzwonki, dzwoneczki, blast beat, no i fanfary (rozpoczynający album "Fanfare"). To takie urocze, że aż podświadomie wydaje się szczere. Może się mylę, ale dobrowolnie pozwoliłem sobie skupić uwagi na wahadełku hipnotyzera zwanego Liturgy.
To ogromne zaskoczenie, mimo że coraz więcej zespołów pragnie być tym najbardziej eksperymentalnym i niekonwencjonalnym. Okazuje się, że nie o przekombinowanie chodzi, o potyczki z techniką, progresywne układanki, czy dogłębnie wciągającą atmosferę. Tak, ten album wciąga, ale w zupełnie niewymierny sposób. Materiał jest iście przebojowy, nie da się ukryć, że wpada w ucho i nie może znaleźć wyjścia. Niesamowicie jest słuchać zespołu, który rozpoczynając od blackmetalowych eksperymentów, odrzuca stabilny, schematyczny grunt. Bo bez wątpienia Liturgy osiągnęło znaczący pułap w ewolucji swojej muzyki. Celowo nie sugeruję, że jest to szczyt, bo nie wiem, co tym kreatywnym ludziom może jeszcze się przyśnić. Kto by się spodziewał partii wokalnych przypominających luźne rapowanki ("Kel Valhaal")? Ponadto, gdzieś spotkałem się z opinią, że gatunkowo, "The Ark Work" można zaliczyć do stylistyki neoklasycznej. Myślę, że autor tego stwierdzenia intuicyjnie miał rację, mimo, że strukturalnie ten materiał leży daleko od czegokolwiek, co może podlegać pod tę terminologię. Rzeczywiście, pełno tutaj harmonii, momentami wręcz orkiestralnej atmosfery, ale to nie wszystko. To kompletnie nowy byt, bez porównania samoistny, być może nawet stanowiący nowy drogowskaz dla poszukiwaczów oryginalnych doznań. Od nierównych rytmicznych serii, wystrzeliwanych niczym z karabinu, po melancholijne, delikatne przestrzenie. Takich połączeń ze świecą szukać.
Do końca roku zostało już niewiele czasu. Aż dziw bierze, że "The Ark Work"nadal kładzie mnie na łopatki. Może to przede wszystkim, dzięki temu, że wyzbyłem się przeświadczeń, że to przecież hipsterka, co takie chłopaczki mogą. A mogą, i to wiele, tworząc dzieło ponadczasowe, o którym jeszcze niejednokrotnie będzie się w przyszłości wspominać.
Adam Piętak