Szósta płyta Lao Che potwierdza, że to najbardziej wyzwolony zespół w naszym kraju.
Gdybym przeprowadził ankietę wśród polskich muzyków i zapytał, na czym najbardziej im zależy, pewnie większość z nich odpowiedziałaby: na wolności artystycznej. Marzenia swoją drogą, rzeczywistość - swoją. Zobowiązani kontraktami i oczekiwaniami fanów nie mogą sobie pozwolić na jazdę bez trzymanki na każdej płycie. A Lao Che może. Grupa z Płocka od samego początku obrała drogę zmian stylistycznych - każda płyta to w pewnym sensie novum, odbiegające muzycznie i werbalnie od poprzedniczek. Mieliśmy już i rockową rozprawę historyczną, i rozważania około religijne, i grzebanie w elektronice. Przyszła pora na opowiastki dla dzieci.
Dla dużych dzieci. Dla ludzi, którzy już prawdopodobnie sami są rodzicami i muszą mierzyć się z rzeczywistością codziennymi zmaganiami, własnymi słabościami i problemami. Spięty opisując te tematy, sięga po odniesienia do bajek, ubiera nas w postacie dżina, misia i innych zwierząt. Posługuje się typowym dla książeczek z dzieciństwa słownictwem ("Za górami, za lasami"), choć swoim zwyczajem nie ucieka od brutalności, a nawet odrobiny wulgarności. Z tego powodu obcowanie z "Dzieciom" to raczej intelektualny wysiłek (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), niż kaszka z mleczkiem.
Jakże inaczej w tym kontekście wypada muzyka, która - jak przyznają członkowie zespołu - powstała szybko, spontanicznie i żywiołowo. Lao Che żongluje stylistykami i aranżacjami. W "Dżinie" sięga po skale arabskie, w "Tu" serwuje klimat iście wodewilowy, zaś w "Znajdzie" miesza triphopowy trans z jazzem, za który odpowiedzialni są zaproszeni goście: grupa Pink Freud. A może odrobina bigbitu? Proszę bardzo: "Legenda o smoku" zdradza oldschoolowe inspiracje zespołu.
Najciekawiej prezentują się jednak dwie części (a raczej tomy) "Bajki o misiu". Pierwsza ma w sobie coś z twórczości Voo Voo (na marginesie: produkcją zajął się Piotr "Emade" Waglewski): tu rockowa minimalistyczna ballada miesza się z nutką jazzu. Druga część to zaś miks elektroniki, rocka i… latino. Solo gitarowe przywodzi mi na myśl niektóre dokonania Carlosa Santany. Nieźle.
Lao Che jak zwykle nie zawodzi. Swoim nieokiełznaniem i brakiem stylistycznych ram znów wychodzi przed szereg rockowej alternatywy. Aż boję się pomyśleć, co też jeszcze w zanadrzu mają ci faceci…
Jurek Gibadło