Mój nos cierpi, bo od kilku dni kręcę nim nieustannie w trakcie słuchania płyty "Reflektor" Arcade Fire. To miało być dzieło wybitne, a jest "jedynie" dobre.
Załoga małżeństwa Win Butler - Regine Chassagne na swoją pozycję pracowała wytrwale przez ładnych kilka lat, tworząc ścieżkę dźwiękową do najbardziej psychodelicznego, ale i pogodnego pogrzebu w historii alternatywnego rocka. Mało zespołów powstałych w XXI wieku tak lekko, nieomal radośnie śpiewało o przemijaniu i śmierci. Tamte czasy jednak minęły, Arcade Fire jest stałym wizytatorem największych festiwalowych scen świata i stawia sobie coraz większe wymagania. Słusznie, tyle że na płycie "Reflektor" próbuje je spełnić sposobem "na skróty".
Album zapowiadał się wspaniale, wielkie wrażenie robiły już przecieki ze studia, a potwierdziła je premiera singla tytułowego. Nie ukrywam, piosenka "Reflektor" to jedna z najlepszych kompozycji tego roku, przebogata aranżacyjnie, ze świetnym tekstem, dobrymi melodiami i gośćmi, od nazwisk których kręci się w głowie. Wokalnie udziela się tu David Bowie, produkuje James Murphy z LCD Soundsystem (współprodukował większość numerów na płycie), a za pierwszorzędny teledysk odpowiada Anton Corbijn. Ufff, jest gorąco.
Aż do momentu, w którym zdajemy sobie sprawę, że to najlepszy element albumu. Składająca się z dwóch krążków całość to bowiem rzecz przerysowana i przebudowana. Skrzy się od instrumentalnego bogactwa i genialnej aranżacyjnej myśli - wymyślne partie rytmiczne, mnóstwo elektroniki, oszczędne, inteligentnie użyte gitary, ze smakiem podana orkiestra symfoniczna i instrumenty dęte, mnogość powłok dźwiękowych. Sęk w tym, że pod tymi warstwami nie ma dobrych piosnek. Nie ma melodii, które zapadałyby w pamięć, nie ma wersów, z którymi na ustach chciałoby się biec na koncert Arcade Fire, nie ma zagrywek, które fani-instrumentaliści chcieliby powtarzać w domowym zaciszu. Mam wrażenie, że Kanadyjczycy najpierw obmyślili sobie, jakich brzmień chcą użyć, jakie instrumenty mają pojawić się w piosence, w jaki sposób chcą zmodulować wokal i jak go rozdzielić pomiędzy Wina i Regine. Później wszystko to ponagrywali, a później - z otrzymanych fragmentów zaczęli układać kawałki. Nawet jeśli przesadzam, to tylko niewiele.
Okej, oddając sprawiedliwość temu materiałowi jest tu kilka kompozycji, które mi się podobają, jak chociażby obie części "Here Comes The Night Time". Pierwsza ma w sobie sporo z… surf rocka, druga to już jakiś psychodeliczny odjazd. W "Normal Person" grupa jakby próbowała naśladować Neila Younga z okresu "Freedom" (do mistrza im jednak daleko), z kolei w "It's Never Over (Oh Orpheus)" próbują się wcielić w reprezentantów mocno zrytmizowanego soulu. I jeszcze drugi singel, "Afterlife". Tu przynajmniej jest jakiś w miarę nośny refren.
Zapowiadając "Reflektor" Arcade Fire obiecywali nam coś na kształt podróży na muzyczny Mauritius, tymczasem wylądowaliśmy na Wolinie. Nie zrozumcie mnie źle, tam też jest przyjemnie, ale po prostu niezbyt porywająco.
Jurek Gibadło