Muzyczne podsumowanie roku: plebiscyt Magazynu Gitarzysta 2011

Newsy
Muzyczne podsumowanie roku: plebiscyt Magazynu Gitarzysta 2011

Czekaliście cierpliwie i w końcu się doczekaliście. Oto wyniki naszego corocznego plebiscytu. Tym razem udział w nim wzięło 40 tysięcy z Was. Dziękujemy za wsparcie tej idei i przepraszamy, że liczenie głosów zajęło kilka dni dłużej. A oto i wyniki.

 

WYNIKI


1. My Riot
2. Jelonek
3. Hunter
--
4. Acid Drinkers
5. Luxtorpeda



1. Metallica
2. Iron Maiden
3. Korn
--
4. System Of A Down
5. Judas Priest



1. Jelonek - Revenge
2. My Riot - Sweet_Noise
3. Luxtorpeda - Luxtorpeda
--
4. Hunter - XXV lat później
5. Illusion - The Best Of Illusion



1. Limp Bizkit - Gold Cobra
2. Rammstein - Made In Germany 1995-2011
3. Korn - The Path Of Totality
--
4. Trivium - In Waves
5. Red Hot Chili Peppers - I'm With You



1. Luxtorpeda - Autystyczny
2. My Riot - Sen
3. Jelonek - Violmachine
--
4. Rammstein - Mein Land
5. Korn - Narcissistic Cannibal



1. Przystanek Woodstock
2. Sonisphere Festival w Warszawie
3. Powrót System Of A Down
4. Judas Priest w Spodku
5. Metal Hammer Festival



1. Slash
2. Zwierzak (My Riot)
3. Kirk Hammett (Metallica)
--
4. Piotr Kędzierzawski (Hunter)
5. Alexi Laiho (Children Of Bodom)



1. Luxtorpeda
2. My Riot
3. Kaatakilla


1. Hunter - XXV lat później
2. Projekt Republika - Przystanek Woodstock 2011
3. Pearl Jam - Twenty



1. Metallica & Lou Reed "Lulu"

2. Coma "Czerwony album"
3. Within Temptation "The Unforgiving"

ZDANIEM MARCINA KUBICKIEGO:

O WYNIKACH

Nasi czytelnicy mnie nie zawiedli… pod względem frekwencji. Głosów było jeszcze więcej niż rok temu. Szkoda, że nie było zaskoczenia w wynikach. Co dwanaście miesięcy mam nadzieję, że szturmem w zestawieniu pojawi się ktoś, kogo nie przewidziałem. Nic z tego. W polskich typach rządziła stara gwardia: Glaca, łowcy, kwasożłopy i wszyscy-Ci-którzy-tworzą-Luxtorpedę. Jeszcze bardziej przewidywalnie w moim odczuciu było w zestawieniu "światowym". Jak wiele osób wie, wg mnie Metallica skończyła się na… nie, nie, nie na tej płycie, ale na "Czarnym albumie" owszem. Nagradzanie tytułem najlepszego zespołu 2011 grupy, która wydaje w nim EPkę z odrzutami i znienawidzoną przez prawie wszystkich kolaborację z Lou Reedem uważam za lekkie nieporozumienie. Druga lokata to dalej robiące swoje - Iron Maiden i moje podobne odczucia. Zaskoczeniem jest trzecie miejsce, czyli Korn. Dubstepowy album nie odstraszył was najwyraźniej tak bardzo, jak się spodziewałem, choć można było zauważyć tendencję, że jeśli ktoś głosował na thrashowe i heavy metalowe legendy, to w rubryce "rozczarowanie" podawał właśnie Korna. Rewelacją roku okazał się jednak Jelonek, który kompletnie zdeklasował konkurencję w kategorii na najlepszą polską płytę AD2011. A na świecie? Pierwsza piątka to mainstreamowa plejada hitów. Walka była bardzo wyrównana. W kategorii na najlepszy utwór roku mógł wygrać spokojnie Jelonek, jednak brak konkretnego singla promującego płytę spowodował, że fani trochę się pogubili i głosowali na wszystkie utwory, przez co ostatecznie wygrała Luxtorpeda. W wydarzeniu roku dwie mega imprezy wyprzedzają… powrót System Of A Down. Ciekawe czy kiedyś zespół przestanie się na nas obrażać i jednak przyjedzie. W kategorii na najlepszego gitarzystę również nic mną szczególnie nie wstrząsnęło. Trochę śmiesznie wygląda podwójne zwycięstwo w kategorii debiutów: Luxtorpedy i My Riot. Podziw budzi natomiast miażdżąca przewaga Huntera w zestawieniu najlepszych DVD minionego roku. Nieźle… Co was zawiodło? Metallica z Lou Reedem, Coma i Within Temptation - we wszystkich przypadkach chodziło o ostatnie płyty wykonawców.

O SWOICH TYPACH

Wybór najlepszej płyty tego roku nie jest łatwy, gdyż żadna z tych bardzo dobrych nie powaliła mnie na kolana. Gdybym miał wytypować jednak te, które szczególnie zapadły mi w pamięć, countdown wyglądały następująco:

10. Deafheaven - Roads to Judah
9. Insomnium - One for Sorrow
8. The Black Keys - El Camino
7. PJ Harvey - Let England Shake
6. Steven Wilson - Grace for Drowning
5. CunninLynguists - Oneirology
4. Pain of Salvation - Road Salt Two
3. Cliff Martinez - Drive
2. Trent Reznor and Atticus Ross - The Girl With the Dragon Tattoo
1. Mastodon - The Hunter

Poza tym ciekawe z różnych powodów były płyty: Korna, Limp Bizkit, My Riot, Tima Heckera, Radiohead, Girls, The Antlers, Machine Head, Florence + The Machine, Black Country Communion i Azarath.

DVD koncertowych, które włączyłem do kolekcji również nie było zbyt wiele. Najbardziej podobało mi się dokumentalne Pearl Jam "Twenty", Nirvany "Live At The Paramount" i "World's On Fire" od The Prodigy.

Dostałem też po pysku od moich ulubieńców. Glaca, którego pomysły muzyczne zawsze bardzo wysoko ceniłem, zostały przyćmione przez nadmuchaną ideologię. To chyba było niepotrzebne. Płyta My Riot broni się sama, choć jest zdecydowanie za długa i bardziej kojarzy mi się z próbą sprawdzenia jak na różne utwory zareagują fani niż z normalnym wydawnictwem. Tak czy  siak, "wielka wiara tłumi lęk" jak śpiewa klasyk i ja wierzę, że jeszcze coś z tego projektu będzie. Apropos klasyka, to jest drug cios który musiałem przyjąć. Uwielbiana, ba, wręcz kochana przeze mnie pomimo uśmieszków politowania kolegów dziennikarzy grupa Coma, w końcu przerwała w moim odczuciu dobrą passę wydawniczą. "Czerwony album" zdecydowanie mi "nie podszedł".

ZDANIEM JACKA WALEWSKIEGO:

Rok 2011 przemknął w tempie thrashmetalowej solówki perkusyjnej. Nim dobrze się rozpoczął już wybrzmiały ostatnie jego takty... W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy ukazało się jednak kilka co najmniej interesujących wydawnictw.

NA NOWEJ DRODZE ŻYCIA

Przede wszystkim intrygowali muzycy, którzy łączyli siły z przedstawicielami skrajnie innych nurtów, starając się tym samym wyznaczyć nowe granice w swojej stylistyce. O jakich zespołach mowa? Przede wszystkim Morbid Angel - jeszcze niedawno każdy szanujący się fan death metalu oddałby lewą rękę (bądź zapewne i inną część ciała) za taki klasyk jak "Covenant". Teraz za pomocą "Illud Divinum Insanus" David Vincent i spółka bezwzględnie zburzyli marzenia swoich wielbicieli, że kiedykolwiek nagrają jeszcze coś na kształt kultowego do 666-tej potęgi "Altar Of Madness". W zamian zaproponowali album łączący death metal z industrialem oraz techno. I co najważniejsze - pomimo malkontenctwa "die-hards" - bronią się nim jak nie miało to miejsca od czasów "Domination". Jestem wręcz pewien, że w 2012 r. usłyszymy krążki młodszych kapel wzorowane na tej płycie.

Już mniej szczęścia w eksperymentowaniu mieli członkowie Korna, którzy zbratali się z artystami dub-stepowymi. "Path Of Totality" nie jest wydawnictwem słabym, ale, przy odrobinie wyobraźni, nie sposób nie zauważyć, że mógł być lepszy, po prostu odważniejszy. Czy lepiej mógł zaś zabrzmieć mariaż Metalliki z Lou Reedem? Muzycy mieli pierwotnie w planach nagranie "normalnego" albumu, bardziej piosenkowego, jednocześnie łatwo przyswajalnego dla ogółu. Zamiast tego stworzyli przerażający, chaotyczny i wciągający soundtrack do równie ponurej i pogmatwanej sztuki teatralnej.  Zdaje sobie sprawę, że chwaląc "Lulu" jestem w zdecydowanej mniejszości. Nie oczekuję jednak od Metalliki nagrania "Master Of Puppets 2", a dalszych szalonych i niebezpiecznych dla ich popularności projektów. Cieszą mnie plotki o ich planach dalszej kolaboracji z Lou Reedem, mniej zapowiedzi nowego albumu, który ma być "Metalliką w 100%". Co to oznacza mogliśmy dowiedzieć się słuchając cyfrowej EPki "Beyond Magnetic" zawierającej odrzuty z sesji "Death Magnetic". Cztery niezłe, ale mało zaskakujące utwory. Dla mnie to za mało...

Z impotencji twórczej wyszła Kate Bush. Na rynek wydawniczy powróciła krążkiem z nowo zarejestrowanymi "starymi" utworami, ale serce fanów podbiła rewelacyjnym "50 Words For Snow". Bush z twórczyni przebojów pop (mowa oczywiście o ambitnym popie) stała się melancholijną wokalistą śpiewającą do akompaniamentu tylko fortepianu. To niezwykle klimatyczny i trudny w odbiorze album, nagrany - co słychać! - z potrzeby duszy a nie kontraktu. Nowych dróg szuka Tori Amos. Ostatnie wydawnictwa twórczyni "Little Earthquakes" były naznaczone lekkim wypaleniem się artystki. Na "Night Of Hunters", zainspirowanym muzyką klasyczną, Ruda ponownie porywa za serce jak za najlepszych swoich lat i uwodzi delikatnymi, niebanalnymi melodiami. Po jej warszawskim koncercie czekam na więcej. Karierę kontynuuje także Florence and The Machine. Ok, na "Ceremonials" nie ma hitów na miarę "You’ve Got The Love" czy "Rabbit Heart", krążek jest za to równy i posiada najpiękniejszy song w dotychczasowej dyskografii grupy - natchniony "What The Water Gave Me". To ten album będziemy za dekadę wspominali i stawiali go na równi z pierwszymi pozycjami w dyskografiach wspomnianych powyżej Kate i Tori.

Ze śpiewających pań nie można pominąć Bjork. Choć akurat jej "Biophilia" to raczej przykład lekkiego zagubienia się. Wcześniej bywało zdecydowanie lepiej. Jakoś lepiej słuchało mi się odnowionego przy udziale Skunk Anansie "Army Of Me" na ścieżce dźwiękowej
"Sucker Punch" niż jej najnowszego dokonania.

Patrząc na nasz kraj można pokusić się o stwierdzenie, że zmiany nie wyszły na dobre także Tide From Nebula. Koncertowo nadal są niedoścignieni, ale faktem bezspornym jest, że "Earthshine" nie ma ani połowy tej siły przebicia co "Aura". Nawet jako tło do medytacji może bardziej uśpić niż wprowadzić w trans. Współpraca ze Zbigniewem Preisnerem zdecydowanie nie wyszła muzykom na zdrowie.

NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN…

Mastodon osiągnął chyba szczyt swojej popularności. Może z tego powodu muzykom chyba odechciewa się już dalszych poszukiwań i postanowili nagrać album po prostu w ich stylu. "The Hunter" zaskakuje może w paru miejscach, ale generalnie to zespół jaki znamy z dwóch ostatnich bestsellerowych krążków. W swojej recenzji porównałem tę płytę do "Czarnej" Metalliki. I nadal uważam, że coś w tym jest. Połączenie melodii, przebojowości z pozornym ciężarem metalu - tak w skrócie można scharakteryzować to  wydawnictwo. Słucha się dobrze z kilkoma skokami tętna.

Zawiódł Megadeth. Dave Mustaine, napędzany chyba neurotycznym pragnieniem powszechnej akceptacji,  na siłę pragnie nagrywać albumy, które ucieszą większość fanów. A że gro jego wielbicieli za opus magnum zespołu uważa "Countdown to Extinction" tak więc "Th1rt3en" to dla mnie niestrawne popłuczyny po słynnym i udanym wydawnictwie sprzed dwóch dekad. Jakoś też nie mogę przekonać się do reaktywowanego kilka lat temu Venom. Ich nowy krążek o głupim tytule to nic więcej tylko nadal odcinanie kuponów od legendy grupy sprzed 30 lat. W tym kontekście mocno obawiam się reaktywacji Black Sabbath. Jeśli Ozzy i Iommi pójdą śladami Mustaine’a i Cronosa nagrają co najwyżej parodię swojego historycznego debiutu, a nie coś czym będą mogli pochwalić się prawnukom.

Pomimo drastycznej zmiany składu Decapitated wydało muzykę, która brzmi jakby powstała od razu po "Organic Hallucinosis". Ponoć faktycznie tak jest, na "Carnival Is Forever" znalazły się numery, nad którymi Vogg pracował jeszcze z tragicznie zmarłym Witkiem. Pomimo tego w swojej kategorii wagowej nadal są w czołówce. Podobnie jak ich kompani z Vader, którzy całkiem niezłym "Morbid Reich" powrócili do łask fanów po słabym i przesadnie sentymentalnym "Necropolis". Najlepszy w karierze krążek nagrał Azarath. Aż niestosownie jak zespół, którego wokalista nosi pseudonim Necrosodom, elegancko wydane "Blasphemers’ Maledictions" to muzyka, przed którą każdy mięczak ucieknie jak strachliwa baba.

Właściwie nie wiem do której z grup - innowatorów czy zachowawczych - zaliczyć Radiohead. Oni wydziwiali zawsze i chyba nie powinno mnie dziwić, że tak jest na "The King Of Limbs", które do tego doczekało się brata bliźniaka z remiksami. Że o sposobach wydania krążka nie wspomnę. Wszak Thom Yorke od dawna był ekscentrykiem na tym polu. Teraz tak na poważnie - Ulver, którego koncertami zachwycałem się rok temu, nagrał najnudniejszy materiał od czasu, gdy Garm odkrył, że bardziej od leśnego black metalu interesuje go elektronika i twórczość Coil. "Wars Of The Roses" to pierwsza płyta Wilków, która nie zaskoczyła żadną woltą stylistyczną, brzmi poprawnie i nudno. Granie na żywo nie na każdego działa jednak inspirująco…

U NAS

Co nieco wspomniałem już o polskich artystach w tym rok. Potraktujmy więc ten akapit jako uzupełnienie. Po pierwsze, Julia Marcell. "June" to album może i nie oryginalny, ale świeży, pełen sprytnie wykorzystanych inspiracji Tori Amos, Kate Bush, Bjork i ponoć… Marylina Mansona. Jak sama wyznała mi w wywiadzie, dla Julii tworzenie piosenek jest swoistą walką z samą sobą i pewnym katharsis. Dla słuchacza kontakt z jej twórczością może okazać się czymś podobnym. Dojrzały i klasę lepszy od debiutu album nagrała Iza Lach. "Krzyk" pokazuje, że Iza ma spore możliwości wokalne, talent do pisania muzyki i przekazywania emocji głosem. I co najfajniejsze, mam wrażenie, że to dopiero mała zajawka jej możliwości.

Szkoda, że nie mogę napisać tego o Dodzie i Ewie Farnej. Obie piosenkarki również mają potencjał, szkoda tylko, że rozpuszczają go w płynnie skondensowanej komercji uniemożliwiając wypłynięcie na wierzch tego, co w muzyce najważniejsze. Emocji.

ZDANIEM JURKA GIBADŁO:

Rok 2011 był znakomity dla mnie jako fana muzyki i dziennikarza, natomiast mój portfel z pewnością nie zaliczy minionych 365 dni do udanych. Na półce pojawiły się nowe płyty (część - na szczęście! - otrzymanych za darmo) oraz bilety będące wspomnieniami koncertów, w których dane mi było uczestniczyć. Za to wspomniany portfel pozbył się kilku (nastu?) stówek. Niedobrze…

Jeśli chodzi o wydarzenia live, to niewątpliwe w moim kalendarzu wyróżniły się dwa. Najpierw w sierpniu wizytowałem stolicę w celu oglądnięcia na żywo Deftones i to był chyba najbardziej energetyczny koncert minionego roku. Chino Moreno szalał na scenie, rzucał mikrofonem, stawał na barierkach trzymany przez fanów, którzy jednym głosem darli się "Shove it, shove it, shove it!" przy "My Own Summer". Najpiękniejszy występ dał za to Steven Wilson, który w Krakowie promował swoją "drugą" solową płytę "Grace For Drowning".
Właśnie, płyty - tych naprawdę dobrych przewinęło się przez mój odtwarzacz całe mnóstwo! Ale najlepsza trafiła się w połowie grudnia. To rewelacyjne "El Camino" duetu The Black Keys - radość grania i świetne melodie, to jest to co tygrysy lubią najbardziej.
Tygrysy lubią też takie powroty, jak "Carnival Is Forever" Decapitated, którym Vogg rozłożył na łopatki deathową konkurencję. Mnie ucieszył także powrót Fair To Midland, którzy znaleźli się na prostej drodze do rozpadu. Na szczęście wrócili nagrywając rewelacyjny krążek "Arrow & Anchors". Popisali się też kolesie z Mastodona, którzy choć nadal będą dzierżyć miano najgorszego bandu koncertowego świata, to jednak albumy studyjne nagrywają takie, że palce lizać. "The Hunter" gładzi!

Przez cały 2011 moim głównym towarzyszem była muzyka post rockowa i ambientowa. I to z tych gatunków wywodzi się mój nowy bóg muzyczny - Evan Caminiti. Facet nagrał dwie (a przynajmniej o tylu wiem) płyty: jedną z Barn Owl ("Lost In The Glare"), drugą z Higumą ("Pacific Fog Dreams"). Pierwsza to esencja frazowanego, melodyjnego dark ambientu, druga to mistrzostwo świata w ciągnięciu dronów, które jednak nie przytłaczają, a raczej czynią słuchacza wolnym.

Na koniec dwa słowa o mediach. Pozytywem jest pojawienie się iTunes w Polsce. Można lubić tę formę nabywania muzyki, bądź nie, ale prawda jest taka, że od niej nie uciekniemy. Wydarzenie negatywne to zdecydowanie agonia "Machiny", moim zdaniem najlepszego czasopisma popkulturowego po tej stronie kanału La Manche. W maju zniknęła wersja drukowana, a parę tygodni temu żywota dokonało wydanie elektroniczne. Szkoda.

Tak czy owak roku 2011 zapisuję jako wielki plus w mym muzycznym życiu i już ostrzę sobie zęby na płyty i wydarzenia, w których - mam nadzieję - wezmę udział w 2012. Czego i Wam życzę :-)

ZDANIEM SEBASTIANA URBAŃCZYKA:

Gdyby ktoś kazał mi wymienić dziesięć najlepszych płyt ubiegłego roku odpowiedzią byłby wyraz zakłopotania malujący się na mojej twarzy. Zaraz potem pewnie zapytałbym, ale w jakim gatunku? Ten rok obfitował w bardzo dobre wydawnictwa, nawet jeśli ciężko byłoby znaleźć takie, które byłoby w jakimś sensie przełomowe. Mimo wszystko 2011 był nieustającym deszczem, tylko zamiast kropli spadały dobre produkcje muzyczne.

Hardcore i okolice.

Zaczynam od muzycznych szufladek mi najbliższych. Miniony rok wydał na świat znakomite hardcorowe płyty. Moimi faworytami z różnych względów były albumy The Carrier "Blind To What Is Right", Trapped Under Ice "Big Kiss Goodnight", Between Earth And Sky "Of Roots And Wings" oraz Defeater "Empty Days And Sleepless Nights". Każdy z nich prezentuje inne podejście do tego gatunku, i każdy jest na swój sposób wyjątkowy. Na pewno na uwagę zasługuje debiut belgijskiego Oathbreaker "Maelstorm". Swój czas w moim stereo miał szwedzki Anchor i ich album "Recovery". Cieszyły płyty Most Precious Blood "Do Not Resuscitate", Ringworm "Scars", Foundation "When The Smoke Clears", Pulling Teeth "Funerary", Touche Amore "Parting The Sea Between Brightness And Me oraz Trap Them "Darker Handcraft". Słowem dla każdego coś miłego, szybkie granie, ciężkie granie, bardziej thrashowe, bardziej zakręcone, bardziej klimatyczne czy czerpiące z twórczości Entombed. Z dobrej strony pokazała się reprezentacja z wysp brytyjskich w postaci albumów Hundredth, Departures oraz Bastions. Kickback nagrał świetną płytę ("Et Le Diable Rit Avec Nous"). Trudną, nie chwytającą od razu, ale im częściej się do niej wraca tym bardziej wkręca.

Większość tuzów metalcora/deathcora wydała swoje płyty w roku ubiegłym, mimo to znalazło się kilka bandów, które zostawiły po sobie dobre wrażenie. Bez wątpienia do takich należy nowy materiał A Plea For Purging "The Life And Death...". Nie zawiedli chłopcy z The Black Dahlia Murder ze swoim "Ritual". Godny uwagi okazał się album francuskiego Betraying The Martyrs "Breathe In Life". Dobrą pracę wykonała również młodzież z Born Of Osiris, In The Midst Of Lions oraz włoski Tasters. Niewypałem okazało się nowe The Devil Wears Prada, choć akurat w stosunku do nich nie miałem większych oczekiwań.

Nie można zapomnieć o post-hardcorowcach. Nie zawiedli mnie moi gatunkowi ulubieńcy, albowiem bardzo dobrymi krążkami uraczyli słuchaczy Funeral For A Friend ("Welcome Home Armageddon") Emery ("We Do What We Want") oraz kanadyjczycy z Silverestein ("Rescue"). Jeśli szukacie melodyjnego, gitarowego grania te płyty to mus.

Metal i okolice.

Ten rok przyniósł kilka klasowych metalowych wydawnictw. O nowym Mastodon wylano już morze atramentu. Podobnie o "Heritage" Opeth. Nowe oblicza tych bandów mogą być trudne do zaakceptowania dla niektórych. I choć tęsknię za czymś w stylu "Remission" wciąż znajduję dużo radości w słuchaniu "The Hunter". Podobnie nie przeszkadza mi złagodzenie brzmienia przez Szwedów, dopóki nagrywają po prostu bardzo dobre numery. Być może "Pain Is Warning"  amerykańskiego Today Is The Day nie będzie liderem podobnych podsumowań roku, ale dla mnie to jeden z faworytów minionych dwunastu miesięcy. Do tej płyty wracałem często i wciąż mi się nie znudziła.

W ciekawe rejony wiodą nieco psychodeliczne wydawnictwa Subrosa "No Help For The Mighty Ones" oraz The Atlas Moth "An Ache For The Distance". Ten drugi może przypaść do gustu fanom naszego Blindead. Z bardzo dobrej strony pokazali się black-post-metalowcy z Altars Of Plagues ze swoim "Mammal". Generation Of Vipers wydało jeden z najlepszych ubiegłorocznych albumów w ogóle. "Howl And Faith" to krążek na miarę innych moich gatunkowych ulubieńców czyli Neurosis. Znakomitym albumem popisała się ekipa łącząca surowy black metal z post rockiem czyli amerykańskie Deafheaven i ich "Roads To Judah". A skoro przy black metalu jesteśmy, nie można nie wspomnieć o "Fallen" niesławnego Burzum, który tym razem pokazał bardziej...subtelne oblicze. Bez dwóch zdań wyprzedza o krok konkurencję francuskie Blut Aus Nord. Wydali w tym roku dwa albumy i ciężko powiedzieć, który z nich jest lepszy.

Cieszy powrót do formy Immolation. Epką "Providence" udowodnili, że wciąż mają coś do powiedzenia. Warto zwrócić przy tej okazji na Ulcerate i ich "Destroyers Of All". Miałem niezły zgryz z nowym Morbid Angel. Od entuzjastycznej reakcji, spowodowanej chyba jednak długim oczekiwaniem na jakiś znak życia ze strony Amerykanów, po zniechęcenie. Doceniam, że próbowali zrobić coś nowego, ale chyba nie tędy droga. Może się starzeję, ale o wiele więcej przyjemności miałem słuchając nowych albumów innych weteranów death metalowej sceny Autopsy ("Macabre Eternal") oraz Pestilence ("Doctrine"). Choć początkowy zachwyt nad "The Great Mass" greckiego Septic Flesh nieco opadł, wciąż uważam tę płytę za jeden z jaśniejszych punktów ubiegłego roku. Podobnie "Asylum" Morne i "S/T" Pantheist. Oba bandy nagrały wciągające albumy, na których prezentują własną wersję wolnego grania.

Znakomite tytuły  wydali kojarzeni ze sceną grind Brutal Truth, Fuck The Facts oraz bardziej math-corowe Inevitable End. Wszyscy trzej podopieczni Relapse Records zaprezentowali się jako zespoły poszukujące nowej jakości w metalu.

Nie zawiódł też mój faworyt stanowiący kategorię samą w sobie czyli Crowbar ze swoim "Sever The Wicked Hand". Ich uczniowie w postaci Born To Expire wydali jedną z najczęściej przeze mnie słuchanych epek o tytule "Prisoner". Znakomitym materiałem uwagę  przykuł w tym roku również Will Haven. "Voir Dire" jest określane jako połączenie brzmienia Neurosis i Deftones, i nie jest to zupełnie bezsensowne stwierdzenie.

W bardziej melodyjnych rejonach bardzo dobrymi krążkami popisali się Amorphis ze swoim "The Beginning Of Times" oraz Evergrey ("Glorious Collision").

Alternatywa/Rock/Post-Rock

W tej szufladce znalazło się kilka znakomitych wydawnictw. Takim okazał się drugi album angielskiego Stateless "Matilda". Emocjonalny, łączący elektronikę z żywym graniem album wypełniony świetnymi rozwiązaniami nakazuje szukać w zespole z Leeds wschodzącej gwiazdy alternatywnego rocka. Bardziej tradycyjny w brzmieniu, ale wyśmienity okazał się "Major/Minor" Thrice. Bywa, że przeciętny zespół przeobraża się w klasowy band niczym brzydkie kaczątko w łabędzia. Tak stało się z belgijskim Deus, który nagrywał przeciętne alternatywno rockowe płyty. Teraz to już trzecia płyta z kolei, i ciężko powiedzieć, które z ostatnich wydawnictw Deus jest lepsze. "Keep You Close" to jeden z najlepszych krążków 2012 roku. Podobnie pochodzący z zupełnie innych rejonów alternatywy album "Saivo" fińskiego Tenhi. Peleton uzupełniają wydawnictwa USX "The Valley Path", "Baboon Mood" Nilsa Pettera Molvaera oraz ""Tao Of The Dead" And You Will Know Us By The Trail Of The Dead. "Nine Types Of Light" to być może najłatwiejszy w odbiorze krążek TV On The Radio, co nie zmienia faktu, że amerykanom udało się utrzymać wysoki poziom swoich produkcji. Godnie żegna się z fanami amerykański alternatywno rockowy Thursday swoim "No Devolucion". Rzecz dla szukających melodii i subtelnego klimatu. Podobnie, z dużym ładunkiem emocjonalnym przedstawia się "While We Sleep" szwedzkiego Jeudah. Połączone siły gitarzysty p.g.lost i wokalisty Khoma dały wyśmienity efekt. Więcej niż udane okazały się powroty na scenę amerykańskich Primus oraz Cave In. Dredg i White Lies swoimi albumami podtrzymują dobrą passę wydawniczą.

Dropkick Murphys albumem "Going Out In Style" starają się przenieść knajpiany klimat na stadiony i robią to z powodzeniem.  Klimat retro rockowy godnie reprezentują skandynawskie Lonely Kamel oraz Graveyard.

Nie można zapomnieć o świetnych post-rockowych albumach Epic 45 i ich eterycznym "Weathering". This Will Destroy You i ich "Tunnel Blanket" oraz o pięknym i przeraźliwie smutnym "Repetitions" Blueneck.

Wyprzedzające konkurencję płyty wydały kojarzone ze sceną hip-hopową Atmosphere ("The Family Sign") oraz Blueprint ("Adventures In Counter-Culture").

Warto również zwrócić uwagę na "Liarbird" Oli Kvernberga. Norweg pokazuje jak udanie łączyć jazz z etnicznymi klimatami.

Totalnym nieporozumieniem okazał się nowy Ulver. "War Of The Roses" mogłoby być niezłą epką, choć i na nią brakuje pomysłów. Poszczególne utwory brzmią jak szkice, a nie dopracowane kompozycje. Szkoda, zdarza się najlepszym. Pewną rekompensacją może być DVD wilków.

Pop i okolice

Tak się składa, że tu pojawiają się kolejni moi faworyci. Do formy wraca Snow Patrol. "Fallen Empire" to jedna z najlepszych popowych płyt ubiegłego roku. Za to absolutnym numerem jeden  jest Jamie Woon ze swoim "Mirrorwriting". Album przemyślany, o specyficznym klimacie, dopracowany aranżacyjnie, nie potrafię znaleźć słabego punktu. Cieszy również wysoka forma Lykke Li. Jej "Wounded Rhymes" wyróżnia się na tle wielu jej podobnych. Wszyscy zachwycają się Adele czy Florence Welch. I słusznie. Fajnie by było, gdyby więcej osób dostrzegło utalentowaną Szwedkę. Wreszcie po latach błysnęła Kate Bush ze swoim "50 Words For Snow".

Udanymi, akustycznymi produkcjami uraczyli nas William Fitzsimmons ("Gold In The Shadow") oraz City And Colour ("Little Hell"). Rzeczy dla lubiących skromne, klimatyczne, akustyczne granie. Miłośników smutnych klimatów zadowoli "Night Song" nagrane przez norweskiego pianistę Ketila Bjornstada do spółki ze Svante Henrysonem.

Jeśli idzie o koncerty nie miał sobie równych gig Trial w Warszawie. Amerykanie pokazali klasę. Klimat, kontakt z publiką i niezapomniane, świetne numery zagrane z odpowiednią mocą i energią.

Jeśli ktoś nie przebrnął przez ten tekst to po samej jego objętości łatwo może wysnuć wniosek, że ubiegły rok przyniósł dla każdego coś miłego. Niejedno wydawnictwo było dla ludzi niczym przedwczesna gwiazdka. Ja miałem ją każdego właściwie miesiąca. Nadchodzący rok może być jeszcze lepszy. Nowe produkcje zapowiadają Neurosis, Cult Of Luna, Converge oraz Khoma. Jestem pewien, że wiele jeszcze muzycznych niespodzianek czeka na nas w 2012 roku.