Powalająca gra techniczna, a przy tym wibrato i feeling bluesmana - tak można określić styl Michaela Amotta z Arch Enemy, jednego z najbardziej utalentowanych gitarzystów metalowych na świecie. W tym miesiącu opowie nam o nowej płycie swojej grupy, która nosi tytuł "Khaos Legions", a także o pięciu innych ważnych krążkach w swym muzycznym dorobku.
Trzeba przyznać, że muzycy Arch Enemy konsekwentnie realizują swoje wizje. Zespół wydał właśnie dziewiąty album, a ich muzyka nigdy nie brzmiała lepiej. Płyta jest zatytułowana "Khaos Legions". Ten pierwszy po czteroletniej przerwie album pokazuje, że obaj bracia, Michael i Chris, są w szczytowej formie. Potrafią zachować równowagę pomiędzy ostrym jak brzytwa nowoczesnym metalem i rockowymi zagrywkami granymi z prawdziwą finezją. Ta para gitarzystów ciągle stawia sobie nowe wyzwania, i to zarówno pod względem technicznym, jak i ekspresyjnym...
Czym się kierowałeś, zakładając Arch Enemy?
Kiedy zakładałem ten zespół, dokładnie wiedziałem, co chcę stworzyć. Zespół miał się opierać na tych samych założeniach, co moja poprzednia formacja Carcass: deathmetalowy wokal, szybka perkusja z podwójną stopą, rozbudowane partie gitarowe w harmoniach, hardrockowe brzmienie i efektowne solówki - szczególnie solówki, bo o nie raczej trudno w muzyce metalowej. Myślę, że coraz lepiej wychodzi nam realizowanie tych założeń.
Na nowej płycie ważnym elementem są solówki...
Rzeczywiście, na tej płycie na pierwszy plan wysuwają się solówki - to one są najważniejszym elementem brzmienia Arch Enemy. Na próbach nagrywamy na żywo demówki, korzystając z systemu Pro Tools, przy czym całość rejestrujemy za pośrednictwem mikrofonów. Gramy tak, jakbyśmy grali koncert. Chris i ja gramy na zmianę partie rytmiczne i solowe. W tym czasie wymyślamy lub improwizujemy krótkie melodie i elementy, które dodajemy do utworu, będąc już w studiu. Oczywiście podczas prób nie gramy z taką precyzją jak w studiu. W studiu zostawiamy sobie dużo przestrzeni na improwizowanie z solówkami. Ale nie wszystko idzie gładko, mamy wiele trudnych momentów. Jednego dnia, wychodząc ze studia, czuję się jak młody bóg. Następnego zaś dnia nadchodzi kryzys i wtedy zastanawiam się, po co ja w ogóle gram na gitarze, przecież wcale nie jestem taki dobry! Tak więc nagrywając solówki dla Arch Enemy, raz jestem w niebie, a raz w piekle (śmiech).
Jak przebiegała praca nad nowym krążkiem?
Ten album powstawał przez cztery lata, choć zazwyczaj pisanie materiału na płytę zajmuje nam zaledwie sześć miesięcy. Na naszym nowym krążku znalazły się wszystkie elementy charakterystyczne dla heavy metalu - wszystkie puzzle są na swoim miejscu. Ja wymyśliłem lwią część riffów i ode mnie pochodzi większa część pomysłów na utwory. Później pozostali członkowie grupy dopieszczali całość, dodając przy tym swoje pomysły. Nawet nasz perkusista, który gra też na gitarze, wręczył mi demówkę z własnymi riffami i melodiami. Fajnie, że tym razem wszyscy byliśmy zaangażowani w ten projekt. Mamy już spory bank pomysłów: melodie, bity, riffy itd. Pracujemy nad płytą, używając raczej starych sprawdzonych metod - po prostu ustawiamy sprzęt i jammujemy, korzystając z własnej bazy pomysłów. W ten sposób powstaje wiele nowych aranżacji. Czytam dużo wywiadów z zespołami i widzę, że obecnie muzycy nie robią sobie prób tak często jak kiedyś. Dziwne, ponieważ próby są bardzo ważne. Jako nastolatek większą część życia spędzałem, taszcząc gitarę z jednej próby na drugą. Tak było od trzynastego roku życia. I wciąż to robię, bo kocham to robić. Jestem zwolennikiem naprawdę głośnego grania! Kocham duże wzmacniacze i potężny sprzęt.
Z czym miałeś największe problemy podczas pracy nad płytą?
Z pewnością z utworem "Bloodstained Cross", ponieważ to dość skomplikowana kompozycja. Są w niej dwie gitary: ja gram melodię, natomiast Chris zajmuje się tworzeniem do niej tła. Potem ja skupiam się na partii solowej. Solówka przechodzi w epickie, potężnie brzmiące motywy. Utwór jest bardzo intensywny, jeśli chodzi o riffy - cały czas prosiłem perkusistę, żeby grał szybciej, bo chciałem zwiększyć tempo (śmiech). Potem nagraliśmy cztery ścieżki gitary rytmicznej, no i tu zaczęły się schody. Zdałem sobie raptem sprawę, że napisałem coś, czego nie umiałem zagrać! Opanowanie tych partii zajęło mi trochę czasu. W Arch Enemy dajemy z siebie wszystko i chcemy wykorzystać swoje umiejętności do maksimum. Na szczęście po sześciu miesiącach spędzonych w trasie granie tych kawałków przestało być problemem.
Czasem można odnieść wrażenie, że pomiędzy Tobą a Chrisem istnieje coś w rodzaju braterskiej telepatii. Co o tym sądzisz?
Ja i Chris rozumiemy się bez słów, szczególnie jeśli chodzi o partie prowadzące. On zacznie na przykład od shredu i ja już wiem, że powinienem iść w innym kierunku. To zwykle partie narracyjne - melodia albo zagrywka, które nawiązują do wokalu. Staramy się, żeby partie gitarowe były bogate, bo nasza muzyka jest w dużym stopniu zorientowana na gitarę. Mamy swój własny język - język, który nie wymaga zbyt wielu słów, bo jesteśmy braćmi. Dorastaliśmy razem i mamy bardzo podobne wibrato oraz feeling, i to jest naprawdę świetne. Partie prowadzące gramy jak w transie, jesteśmy idealnie zgrani. Wcale się nie przechwalam, to nawet trochę przerażające (śmiech)! Bardzo dużo razem ćwiczyliśmy, dlatego przychodzi nam to tak łatwo.
Potrafimy wymyślać sobie pewne dziwne sposoby komunikacji, na przykład stosować różne nazwy na odmienne rodzaje wibrato. Znam zespoły metalowe, w których gitarzyści podchodzą do grania danego riffu czy melodii w zupełnie odmienny sposób i nie przejmują się takimi niuansami, jak choćby wspomniane wibrato. U nas jest inaczej. Często słyszymy zarzuty, że jesteśmy zbyt dobrzy. Przepraszamy (śmiech)!
Co możesz powiedzieć o gitarach użytych podczas nagrań?
Na każdej płycie staramy się grać wszystkie partie rytmiczne na jednej gitarze. Chodzi o intonację. Wybieramy instrument, którego brzmienie nam odpowiada , i nagrywamy na nim cztery ścieżki rytmiczne. Używamy różnych wzmacniaczy i zestawów głośnikowych, żeby uzyskać zróżnicowane brzmienie. Ostatecznie wybraliśmy sygnowaną przeze mnie gitarę Dean Tyrant V do partii prowadzących i partii rytmicznych. Gra na niej Michael Schenker i to on zainspirował mnie do sięgnięcia po nią. To dla mnie gitara kultowa. Zawsze mi się podobała, ale słyszałem, że jest niewygodna - podobno trudno na niej grać na siedząco. Dlatego wolałem Les Paule i Superstraty. Mojego pierwszego Deana V kupiłem na początku lat 90. i od razu się do niego przekonałem. Miał oryginalne brzmienie - coś jak połączenie Stratocastera, hollow-body i Les Paula. Muszę przyznać, że lutnicy w firmie Dean są gitarowymi maniakami. Niestety nie można tego powiedzieć o wszystkich firmach produkujących gitary, z którymi miałem do czynienia. Dla fachowców z Deana gitary to prawdziwa pasja i bardzo dobrze wspominam pracę nad modelem Tyrant. Po ośmiu latach współpracy z firmą ESP i wielu trasach z gitarą ESP Ninja potrzebowałem zmian. Na horyzoncie pojawił się Dean. Pamiętam moment, kiedy dostałem od nich pierwszy model. Pojechałem po niego specjalnie na Florydę. To było wspaniałe! Skonstruowali dla mnie też przetwornik Tyrant Humbucker - wcześniej używałem przetworników Seymour Duncan. Powstało kilka prototypów, zanim otrzymałem końcowy egzemplarz. Ten przetwornik naprawdę słychać na płycie.
A co w kwestii wzmacniaczy?
Chris i ja od kilku lat używamy wzmacniaczy Marshalla. Na tej płycie wszystkie partie rytmiczne nagraliśmy na 100-watowej głowie JVM 210H, którą uzupełniliśmy Tube Screamerem. Do solówek użyłem starszego wzmacniacza JCM800 - 50-watowej głowy 2205, która już wyszła z produkcji. Mam takie trzy. Takich wzmacniaczy używa Michael Schenker i John Norum z grupy Europe. Brzmi niesamowicie - tego wzmacniacza używam do solówek. Jeśli chodzi o Chrisa, do solówek używał wzmacniacza Engl Ritchie Blackmore E 650. Na koncerty wybieram wzmacniacz Marshall JVM, ale w studiu częściej decyduję się na sprzęt vintage, łącznie z efektami, bo zależy mi na uzyskaniu wyjątkowego brzmienia. Nawet niewielkie wahania efektu typu delay, które można usłyszeć w starszych urządzeniach, są dla mnie bardzo ważne. Ostatnio dużą wagę przykładam do szczegółów. Nawet drobiazg potrafi zrobić całkiem dużą różnicę.
Skąd czerpałeś inspiracje podczas pracy nad nowym materiałem?
Chciałem, żeby moje partie prowadzące były bardziej ekspresyjne , i postanowiłem nad tym popracować. Kiedyś słuchałem dużo thrash i death metalu, więc cóż, nie otaczałem się gitarzystami, którzy grali zachwycające partie prowadzące. Później poznałem Billa Steera, gitarzystę w Carcass. On otworzył przede mną świat hitów z lat 70. i 80., to były przecież złote lata gitary. Michael Schenker, Gary Moore, Uli Jon Roth, Frank Marino - zacząłem odkrywać artystów z tamtych lat. John Norum był dla mnie wielką inspiracją. Kiedy zaczynałem grać na gitarze, czyli na początku lat 80., był w Szwecji wielką gwiazdą. Wszyscy ci wspaniali gitarzyści wyczyniali cuda na gryfie, i to z niezwykłym feelingiem, ale mieli też świetną technikę. Postanowiłem to połączyć z thrashem i death metalem. Mam nadzieję, że efekty tych działań słychać na płycie.
Rob Laing
Kamienie milowe - pięć najważniejszych płyt Amotta
1. Arch Enemy "Black Earth" (1996)
W tamtym okresie nie byliśmy jeszcze zespołem - raczej projektem. Nie nagrywaliśmy tego jednocześnie. Wszyscy razem w jednym pomieszczeniu znaleźliśmy się dopiero podczas sesji zdjęciowej (śmiech). To był mój powrót do ekstremalnego metalu, po Carcass miałem jakieś dwa, trzy lata przerwy w graniu tego gatunku. Fajnie było wrócić do metalu i myślę, że album wyszedł świetnie, biorąc pod uwagę, że został nagrany i zmiksowany w ciągu zaledwie dziesięciu dni. Nie umiem już tak szybko nagrywać płyt - nagranie ostatniej zajęło nam około czterech miesięcy! Dzięki naszej szybkiej grze i agresywnemu brzmieniu, które było również pełne melodii, bardzo szybko zdobyliśmy fanów w Japonii. Płyta jest pełna harmonii i solówek - muzyka lat 80., jak się okazało, cieszyła się dużym powodzeniem w Japonii jeszcze w latach 90. W Europie i Stanach Zjednoczonych płyta przeszła bez echa. Tam panowała moda na czapkę z daszkiem noszonym do tyłu i muzykę elektroniczną.
2. Arch Enemy "Wages Of Sin" (2001)
To pierwszy album nagrany w stroju drop-C. Jest to też pierwsza płyta, na której zaśpiewała nowa wokalistka Angela Gossow. Zmieniliśmy strój na drop-C, bo uznaliśmy, że B był trochę zbyt zamulający na koncertach. Wcześniej - w zespołach Carnage i Carcass - używałem wyłącznie stroju B. Podniesienie go do C sprawiło, że brzmienie stało się czytelniejsze, szczególnie linia basu stała się bardziej wyraźna. Łatwiej też było uzyskać odpowiednie brzmienie w partiach prowadzących. Tą płytą dokonaliśmy największego skoku jako zespół, jeśli chodzi o popularność. Przed jej nagraniem byliśmy undergroundowym zespołem z garstką fanów, natomiast po jej nagraniu nasza kariera dosłownie eksplodowała. Płyta była lepsza od swojej poprzedniczki, mocne utwory, świetna produkcja, a także świetny wokal Angeli - to wszystko dało nam bardzo dużo. Wszystkie kawałki doskonale ułożyły się w spójną całość.
3. Arch Enemy "Anthems Of Rebellion" (2003)
Po płycie "Wages Of Sin" odbyliśmy pierwszą światową trasę koncertową. Dwa lata później znowu weszliśmy do studia. Tym razem chcieliśmy nagrać coś mniej skomplikowanego, zdecydowaliśmy się więc zredukować liczbę solówek. To był wielki, wręcz niewybaczalny błąd! Nie jest to moja ulubiona płyta w naszym dorobku, ale są na niej dwa utwory, które uważam za nasze najlepsze kompozycje: "We Will Rise" i "Dead Eyes See No Future". "We Will Rise" stał się wielkim przebojem, szczególnie w Stanach. Otworzył nam wiele drzwi i w pewnym sensie przeniósł nasz zespół na kolejny poziom. Z kolei w Japonii płyta nie odniosła sukcesu, ponieważ brakowało na niej rozbudowanych, skomplikowanych partii. Tym razem w Japonii się nie powiodło, ale za to powiodło się w innych krajach na całym świecie.
4. Carcass "Heartwork" (1993)
Wszyscy w zespole byliśmy dokładnie na tym samym etapie - graliśmy bardzo technicznie, ciężko i mieliśmy surowe brzmienie. Tym razem zależało nam na dobrej produkcji, którą niestety nie mogły się poszczycić zespoły deathmetalowe w tamtym okresie. Producent, Colin Richardson, zrobił dla nas naprawdę genialny album. Brzmienie gitary na tej płycie broni się nawet dzisiaj - jest ostre, ale bardzo czytelne. Na płycie znalazł się utwór "This Mortal Coil" z superszybkim riffem w stylu Iron Maiden i agresywnym, krzyczącym wokalem. To było coś zupełnie nowego jak na tamte czasy. Teraz to standard. Jestem dumny, że mogłem grać w zespole Carcass. Udało nam się zrobić razem coś fajnego.
5. Spiritual Beggars "On Fire" (2000)
Na początku lat 90. odkryłem rocka z lat 70. Oczywiście Black Sabbath i Led Zeppelin znałem od zawsze - byli częścią mojej młodości. Pierwszy riff, jakiego się nauczyłem, to "Smoke On The Water" zespołu Deep Purple. Ale po odkryciu mniej znanego rocka z lat 70. wszystko się zmieniło. Zafascynowali mnie tacy artyści, jak Frank Marino z Mahogany Rush, Cactus, Captain Beyond... Wszyscy oni mieli surowe, intensywne brzmienie, ale nie był to metal. Chciałem zrobić płytę w tym stylu, a wszyscy członkowie Spiritual Beggars są fanami tej muzyki. Dobrze się bawiłem , nagrywając to. Fajnie było nie musieć nagrywać czterech ścieżek gitary rytmicznej, tylko wrzucić jedną czy dwie bez specjalnej technicznej gimnastyki. Można było się więc skupić tylko na feelingu. W Arch Enemy próbujemy zachować równowagę pomiędzy techniką a feelingiem. Muzyka Beggars jest zdecydowanie bardziej spontaniczna i naturalna.