Matt Schofield
Wywiady
2009-03-11
Naszym rozmówcą jest Matt Schofield, bardzo utalentowany brytyjski gitarzysta bluesowy, który swoją przygodę z gitarą rozpoczął w wieku ośmiu lat.
W jaki sposób zaczęła się twoja przygoda z gitarą?
Dorastałem, słuchając płyt bluesowych z kolekcji mojego taty, dlatego od dziecka byłem otoczony brzmieniem gitary bluesowej. Jak tylko sięgam pamięcią wstecz, słuchałem dobrej muzyki w wykonaniu samych najlepszych muzyków. Po raz pierwszy sięgnąłem po gitarę w wieku ośmiu lat, ale muszę przyznać, że na początku było to jedynie niezobowiązujące brzdąkanie i nic więcej.
Czy pamiętasz jakiś moment przełomowy, który zmienił twoje podejście do życia i gry na instrumencie?
Moment przełomowy nastąpił, gdy miałam dwanaście lat. Wtedy obejrzałem wideo z jam session B.B. Kinga, Alberta Collinsa i Steviego Raya Vaughana. Ten materiał zrobił na mnie ogromne wrażenie, nie widziałem wcześniej niczego podobnego. Nie chodziło tylko o to, że wszyscy trzej byli świetnymi muzykami, ale raczej o to, że grali z ogromną pasją i potrafili się przy tym świetnie bawić. Oglądanie tego jam session było dla mnie niesamowicie ekscytującym przeżyciem, które zainspirowało mnie do dalszych poszukiwań. Na zasadzie po nitce do kłębka zacząłem odkrywać innych gitarzystów bluesowych. I tak na przykład, studiując korzenie Steviego Ray Vaughana, trafiłem na Alberta Kinga. W ten sposób odkryłem mnóstwo wspaniałych gitarzystów. Postanowiłem być taki jak oni. Chciałem dotrzeć do źródeł muzyki, by poznać ją od podszewki. Zacząłem działać od razu, skrzyknąłem kolegów i założyliśmy zespół. Zaczęliśmy dawać koncerty, kiedy miałem trzynaście lat! I od tamtego czasu praktycznie nie robię nic innego. Kolejnym ważnym dla mnie momentem było odkrycie Robbena Forda. Miałem wtedy jakieś piętnaście lat. Ford wyraźnie różnił się od starszego pokolenia gitarzystów, których muzyki wtedy słuchałem. Choć grał bluesa i jak tamci miał wspaniałe brzmienie, to jednak jego warsztat był dużo bogatszy, posługiwał się szerszym wachlarzem środków wyrazu. Używał bardziej rozbudowanych akordów i nie bał się eksperymentować nawet z tradycyjnym dwunastotaktowym bluesem. Robił to w sposób naprawdę ciekawy, melodyjnie zaawansowany i wyszukany. Zresztą w skład jego zespołu, The Blue Line, wchodzili prawdziwi wirtuozi. Nigdy wcześniej nie słyszałem tak świetnej sekcji rytmicznej. Jej członkowie nie tylko akompaniowali gitarzyście, ale wzbogacali muzykę o swoje własne elementy. Zacząłem studiować ich korzenie i odkryłem, że Robben słuchał dużo jazzu, także z sekcją dętą. W ten sposób zaczęła się moja przygoda z jazzem. Moje zainteresowania bardzo się poszerzyły. Nie interesował mnie już tylko blues, ale muzyka w ogóle. Po prostu fascynowali mnie wielcy muzycy, a sam gatunek muzyczny, jaki uprawiali, nie był już tak ważny. Od tego momentu sam zacząłem eksperymentować. Stopniowo wzbogacałem swoje surowe, bluesowe brzmienie o elementy bardziej wyszukane, pochodzące z innych gatunków muzycznych. W pewnym momencie postanowiłem, że postaram się być jak najlepszym muzykiem, a nie tylko najlepszym gitarzystą. Poza tym wszystkiego, co najważniejsze, nauczyłem się na scenie, grając z innymi muzykami, którzy byli lepsi ode mnie. Wiedziałem, że tylko w ten sposób można doskonalić swoje umiejętności i odkrywać wciąż coś nowego. Dorastałem na wsi i kiedy w wieku osiemnastu lat przeprowadziłem się do Londynu, to wtedy naprawdę otworzyły mi się oczy! Zacząłem współpracować z bardziej doświadczonymi muzykami.
Jakie masz najlepsze i najgorsze wspomnienie z grania na scenie i w studiu?
Jest ich tak wiele, szczególnie tych dobrych, że trudno mi wybrać kilka najlepszych. W 2007 roku wystąpiłem na Festiwalu Jazzowym w Montrealu i to był z pewnością jeden z najwspanialszych dla mnie momentów w ciągu ostatnich lat. To był mój pierwszy koncert w Ameryce Północnej, gdzie grałem dla sześciu tysięcy ludzi. Publiczność reagowała wspaniale, co było dla mnie i moich kolegów z zespołu bardzo miłym zaskoczeniem. To cudowne być ciepło powitanym przez taki tłum na nowym kontynencie. Mieliśmy wrażenie, że ci ludzie doskonale nas znają i naprawdę czują, o co chodzi w naszej muzyce. Muszę przyznać, że podczas koncertów w Wielkiej Brytanii nie zawsze tworzą się podobne klimaty... Kolejnym ważnym dla mnie wydarzeniem było muzykowanie z Robbenem Fordem, który zaprosił mnie do studia. To było niesamowite przeżycie. Większość moich ulubionych gitarzystów już niestety nie żyje, więc byłem bardzo szczęśliwy, że mogę zagrać z muzykiem, który miał na mnie tak duży wpływ. Bądź co bądź zostałem uznany za równego przez artystę, od którego tak wiele się nauczyłem. A zatem był to największy komplement, jaki mogłem otrzymać i który bardzo wiele dla mnie znaczył.
Twoje trio wzbudza duże zainteresowanie. Mógłbyś nam opowiedzieć o początkach tej formacji i o samych muzykach?
Trio powstało całkiem przez przypadek w 2002 roku i było początkowo jedynie projektem pobocznym. Wtedy każdy z nas grał w swoim własnym zespole, a mnie niespecjalnie interesowała kariera solowa. Graliśmy jeden koncert w tygodniu w maleńkim bluesowym klubie w Londynie. Spotykaliśmy się zupełnie niezobowiązująco i organizowaliśmy muzykowanie bardziej w stylu jam session niż prawdziwych koncertów. Graliśmy covery, stare piosenki bluesowe czy funky. Pewnego wieczoru nie mieliśmy basisty. Postanowiliśmy poprosić Jonny’ego Hendersona, żeby zagrał partie basowe na organach Hammonda, tak jak to było w starych składach z lat 50. Chodziłem z Jonnym do szkoły i graliśmy razem przez wiele lat, dlatego wiedziałem, że sobie poradzi. Tego wieczoru za bębnami zasiadł Evan Jenkins - z nim z kolei grałem wcześniej w wielu innych zespołach i bardzo sobie ceniłem jego umiejętności. Gdy wyszliśmy więc na scenę, to już przy pierwszych dźwiękach muzyki pojawił się na naszych twarzach uśmiech. Czuliśmy, że odkryliśmy naprawdę szczególne połączenie różnych osobowości, a kiedy już chwilę graliśmy, wytworzyła się między nami prawdziwa chemia. Pomyślałem, że wreszcie odnalazłem muzyków do mojego zespołu. Każdy z nich wnosi coś oryginalnego, swoje fascynacje muzyczne - czy to bluesowe, jazzowe, funkowe, czy rockowe. Zawsze zależało mi na tym, żeby zespół był właśnie sumą pojedynczych części składowych doskonale do siebie dopasowanych. Zresztą nie wyobrażałem sobie, że ja będę frontmanem, a sekcja rytmiczna będzie mi grzecznie akompaniować w tle. Gramy więc już sześć lat i dobrze nam z tym, ale już niedługo dołączy do nas czwarty członek zespołu - gitarzysta basowy. Właśnie skończyłem nagrywanie mojego pierwszego albumu w kwartecie, co było bardzo fajnym doświadczeniem. Uważam, że trzeba robić rzeczy inspirujące, które są ciekawe nie tylko dla samego siebie, ale i dla słuchaczy. Po prostu nadszedł czas na zmiany, i to wszystko.
W twojej grze słychać fascynację jazzem. Czy w przyszłości zamierzasz skupić się na tej stylistyce?
Raczej nie. Nie uważam się za jazzmana i nie aspiruję do tytułu gitarzysty jazzowego. Nigdy nie fascynowało mnie brzmienie tradycyjnej gitary jazzowej, ponieważ go nie czuję. Natomiast kocham gitarę bluesową, jej ekspresję, feeling i brzmienie. Jeśli chodzi o jazz, lubię jego prostszą, bardziej bluesową odmianę. Cenię sobie jazz grany na pianinie, a moim ulubionym pianistą jazzowym jest Oscar Peterson. Podziwiam też saksofonistę jazzowego Cannonballa Adderleya. Poza tym lubię słuchać klasycznego jazzowego tria, jak również podobają mi się najnowsze dokonania Johna Scofielda, którego muzyka ma tyle samo wspólnego z bluesem i funky, co z tradycyjną jazzową gitarą. Chciałbym kiedyś w przyszłości nagrać instrumentalną płytę funky w tym stylu i będzie to pewnie mój najbliższy związek z jazzem. Dalej nie zamierzam się posuwać.
Czyli nie odchodzisz zbyt daleko od bluesa?
Szczerze mówiąc, dla mnie cała muzyka jest bluesem! Nieważne, czy jest to blues, jazz, funk, czy soul. To po prostu muzyka! Jedynie ważne jest to, żeby była dobra. Myślę, że ludzie słyszą w mojej muzyce elementy jazzu, bo staram się dodać do niej trochę koloru, melodii. Niestety wielu ludzi kojarzy współczesną gitarę bluesową z graniem w górę i w dół skali pentatonicznej. To przykre, ponieważ w bluesie jest miejsce na o wiele więcej. Wystarczy posłuchać B.B. Kinga czy Alberta Kinga - ich muzyka jest bardzo melodyjna, choć prosta. W ich bluesie wszystko ze sobą współgra: akordy, melodie, technika. Ich gitary dosłownie śpiewają. Ten element został zagubiony, kiedy gitara bluesowa przechodziła przez etap o nazwie blues-rock. Ja nie staram się grać jazzu, staram się grać bardziej melodyjnie.
W jaki sposób ćwiczysz?
Nigdy nie ćwiczyłem w ogólnym rozumieniu tego słowa. Po prostu bardzo dużo grałem! Nie ćwiczyłem według żadnego planu ani grafiku. Uczyłem się poprzez słuchanie płyt. Najpierw usiłowałem perfekcyjnie odtworzyć to, co usłyszałem, ale później zacząłem improwizować. Teraz po prostu słucham bardzo dużo muzyki i wyłapuję podświadomie różne rzeczy. Jak gram na gitarze w domu, staram się je wkomponować w moją muzykę. Zależy, jaka muzyka mnie akurat interesuje. Nie przejmuję się za bardzo teorią ani nazwami gatunków muzycznych. Jeśli słyszę w głowie jakąś muzykę, to po prostu staram się ją zagrać. Bardzo lubię grać na gitarze, i to wszystko na ten temat!
Porozmawiajmy o sprzęcie. Na jakich grasz gitarach?
Od dziesięciu lat moją gitarą numer jeden jest oryginalny Fender Stratocaster z 1961 roku. Świetnie mi się na nim gra i muszę przyznać, że nie ma drugiej takiej gitary. Przez te lata zmieniałem w niej tylko przetworniki, ale cały czas mam zamiar wrócić do oryginalnych. Choć szczerze mówiąc, moja gitara jest tak stabilna, a drewno, z którego została wykonana, jest tak mocne, że brzmi zawsze tak samo, i to niezależnie od tego, jakie zainstaluję przetworniki. Oczywiście pod warunkiem, że są to pickupy vintage dobrej jakości. Krótko mówiąc, to gitara idealna dla mnie. Ma wspaniałe, mięsiste brzmienie. Gram na niej siedemdziesiąt procent czasu - mówię tu o koncertach i o pracy w studiu. Natomiast moja gitara numer dwa jest typu Telecaster. Zrobił ją dla mnie mój znajomy Simon Law. Instrument nazywa się SVL Sixty Custom i został zainspirowany modelem Telecaster Custom (Double Bound) z lat 60. Jestem bardzo zadowolony z efektu, który uzyskał Law. Wszystkie moje gitary mają progi jumbo 6100 lub 6105 i wyposażone są w struny .011-.054". I to wszystko, jeśli chodzi o gitary, na których obecnie gram. Ostatnią płytę nagrałem na kilku instrumentach, między innymi na japońskiej gitarze Tokai ES-120 (kopia Gibsona ES-335), którą również bardzo lubię. Używałem też pożyczonych gitar vintage, na przykład Fendera Telecastera z 1969 roku i Gibsona ES-335 z 1962 roku.
A co powiesz o wzmacniaczach?
Przez długi czas jednym z moich ulubionych wzmacniaczy był Fender Super Reverb z 1964 roku, który zresztą wciąż znajduje się wśród moich faworytów. Jeśli chodzi o koncerty, moim głównym wzmacniaczem jest 100-watowy Two-Rock Custom Reverb Signature. Z niego też jestem bardzo zadowolony, ponieważ ma niesamowite brzmienie, a do tego jest niezawodny. Konstruktorzy z firmy Two-Rock zbudowali mi także zestaw głośnikowy 4×10" i dzięki temu mogłem zachować charakter wzmacniacza Fender Super Reverb. Jest to teraz najbardziej wypasiony i ostry Super Reverb w moim zestawie, jaki kiedykolwiek słyszałem. Ma też przester! Jeśli chodzi o wzmacniacze, to czasem używam konstrukcji marki Matchless.
Jesteś miłośnikiem efektów, czy raczej ich unikasz?
Nie jestem ich wielkim zwolennikiem. Na dzień dzisiejszy uważam, że do stworzenia pożądanego brzmienia wystarczą mi moje palce, gitara i wzmacniacz. Im bardziej naturalne brzmienie, tym lepiej. Jestem purystą właśnie jeśli chodzi o brzmienie i artykulację. Czasem lubię użyć trochę delaya, żeby stworzyć klimat, a najlepszy efekt tego typu, jakiego kiedykolwiek używałem, to Mad Professor Deep Blue Delay. Co ważne, ten delay nie zakłóca dźwięku podstawowego, w czym przypomina mi starsze efekty typu echo, które bardzo lubię. Deep Blue Delay ma tę zaletę, że jest zamknięty w małym, poręcznym pudełku. W studiu zazwyczaj podpinam się bezpośrednio do wzmacniaczy, podkręcam je na tyle, na ile akurat potrzebuję. Jeśli chodzi o koncerty, to lubię mieć pod ręką przester Providence SOV-2 Overdrive wyprodukowany przez Pacifix Ltd w Japonii. Jest naprawdę wspaniały. I to by było na tyle, jeśli chodzi o efekty.
Czy znasz jakichś polskich muzyków?
Tak, mam kilku dobrych znajomych w Londynie, którzy pochodzą z Polski: Jake i Kate Zaitz, lepiej znani jako QuBee i Snake’s Blues Quartet. Niedawno wydali nowy album. Dużo razem jammowaliśmy w ciągu ostatnich lat i czerpaliśmy z tego wiele przyjemności. Ich syn, Artie, zapowiada się na bardzo dobrego gitarzystę.
Jakie rady dałbyś młodym gitarzystom?
Dla kogoś takiego jak ja nie jest to łatwe pytanie, jakby się mogło z pozoru wydawać. Przede wszystkim staram się wychwycić styl gry samych gitarzystów, a nie wsłuchiwać się w brzmienie gitary. Dla mnie najważniejszy jest muzyk, jego technika gry oraz środki ekspresji, jakie stosuje przy wyrażaniu swoich emocji. Czyli mówiąc inaczej, najbardziej istotną sprawą jest dla mnie odnalezienie własnego stylu gry. Trzeba wiedzieć, co się chce przekazać słuchaczom za pomocą instrumentu. Nad tym powinniśmy wszyscy nieustannie pracować. Doskonalenie własnego brzmienia i wyrażanie czegoś swoją grą jest absolutnie najważniejsze. Jedną wspólną rzeczą, jaką posiadali na przestrzeni dziesięcioleci wielcy gitarzyści - bluesowi, jazzowi czy rockowi - był właśnie własny, niepowtarzalny dźwięk. To on pozwolił im się wyróżniać, to dzięki niemu byli podziwiani i dlatego wciąż żyją w naszej pamięci. Nawet jeśli w grze słychać wpływy innych, wciąż musi w tym być obecny nasz własny styl. Oczywiście ludzie zawsze będą porównywać nas z innymi, co mnie często irytuje. Ale cóż, ludzie potrzebują mieć jakiś punkt odniesienia. W sumie jest to piękne, móc wyrazić swoje uczucia za pomocą instrumentu. Jeśli tylko będziesz grał prosto z serca, to z pewnością trafisz do szerszego grona odbiorców i nikt nie zakwestionuje twojej gry!
Wywiad przeprowadziliśmy dzięki uprzejmości agencji Bluesfactory (www.bluesfactory.pl).