Asymmetry Festival 2010 - 29.04-02.05.2010 - Wrocław [relacja druga]

Relacje
Asymmetry Festival 2010 - 29.04-02.05.2010 - Wrocław [relacja druga]

Asymmetry Festival rośnie w siłę. Po ledwie dwu edycjach można śmiało powiedzieć, że podobnej imprezy w naszym kraju próżno szukać nie tylko ze świecą, ale i z reflektorem. Doceniła to zresztą nie tylko polska publiczność, bo tu i ówdzie dało się w Firleju usłyszeć  także angielską, niemiecką czy rosyjską mowę. Tym razem, zamiast w dwu weekendach, całość zamknęła się w jednym - za to naprawdę długim - i było to bardzo trafne posunięcie. Organizatorzy, konsekwentnie hołdując zasadzie zapraszania wyłącznie "asymetrycznych" zespołów, dbają o różnorodność i zdecydowanie nie ograniczają się do jednej tylko stylistyki. Z pewnością pozwala to uniknąć przesytu, choć z drugiej strony ma ten skutek, że nie wszystkie zaplanowane kapele budzą jednakowe zainteresowanie słuchaczy. Taki urok każdego chyba festiwalu.

Kto kiedykolwiek był w Firleju ten wie, że klub stworzony jest do imprez kameralnych. Póki więc Asymmetry stawia na niszowość, będzie miejscem idealnym dla rzeczonego festu. Generalnie, impreza przebiegła bez zgrzytów, jedna tylko uwaga do organizatorów: dlaczego koncerty rozpoczynały się dopiero o 19, zwłaszcza, jeśli chodzi o piątek i weekend? Przez tak rozplanowany grafik ostatnie kapele grały późną nocą, w porze, w której najlepiej czują się nietoperze, a człowiek pracy (jakim, chcąc nie chcąc, niestety jestem) zmienia się w zombie, które marzy wyłącznie o śnie. Tak czy owak jednak, biorąc pod uwagę całą imprezę, warto było na te cztery dni zmienić się nietoperza.

DZIEŃ 1 - CZWARTEK

Inauguracyjny koncert pierwszego dnia w wykonaniu THE MOUNT FUJI DOOMJAZZ CORPORATION to najspokojniejszy moment całego festu, wyciszony wstęp do hałasu serwowanego później w niemałych dawkach. W założeniu miał to być set improwizowany do wyświetlanego w tle "Człowieka słonia" Davida Lyncha. Ambientowy miks żywych instrumentów smyczkowych (wiolonczela, skrzypce) oraz podkładu z Maca okazał się być całkiem smakowitą propozycją. Jednak co do słonia, równie dobrze można było podać żyrafę czy dowolny inny wizualny podkład, bo trudno było wychwycić korelację między muzyką TMFDC, a towarzyszącym jej obrazem. Muzycy nie reagowali na najbardziej nawet dramatyczne sceny. Ładnie grali i tyle. Zresztą, może się nie znam, ale jak tu improwizować do filmu, siedząc tyłem do ekranu? Jak w przypadku większości podobnych przedsięwzięć, zespół robił więc swoje, Lynch swoje. Raczej bez współpracy, ale i bez wchodzenia sobie zbytnio w drogę.

      

Zdecydowanie najmocniejszy moment pierwszego dnia, co zresztą nie może dziwić, stanowił występ Włochów z ZU. Piękna kombinacja noise, jazzu i ostrego łojenia w idealnie dobranych proporcjach wszystkim chętnym skopała tyłki i wysmagała po plecach. A wszystko to tylko z użyciem perkusji, saksofonu i gitary basowej. Tyle jednak w zupełności wystarczy, by bębenki w uszach błagały o litość.



Dalsza część wieczoru przebiegła pod znakiem muzyki elektro, tj. w roli głównej laptopy i wszelkie inne zdobycze współczesnej technologii, pozwalające odtwarzać muzykę "na żywo". Podobne klimaty są tak odległe od moich zainteresowań, że nie dostrzegam ich nawet przez lornetkę. Nie zamierzałem się jednak poddawać, zgodnie z optymistycznym założeniem, że nie ma takiego laptopa, który mógłby mnie pokonać. Rzeczywistość nieco mnie przerosła, ale i tak długo wytrwałem w okopach (co napawa mnie dumą do dziś). Trudno wyzbyć się wrażenia, że na tego rodzaju koncertach człowiek stojący na scenie jest wyłącznie dodatkiem. Nie inaczej stało się i tym razem, choć osobnik występujący jako DRUMCORPS starał się jak mógł, by nadać swemu występowi pozory żywego setu. Od pierwszych sekund chwycił więc za gitarę, próbował nawet śpiewać. Obydwa zabiegi raczej mało udane, bo nie da się ukryć, że gitarzysta z niego żaden, a wokalne próby - po prostu żałosne. No, ale skoro Justin może, może i Aaron Spectre. Dobrze, że nie dobiegły go oznaki wesołości, jakie rozlegały się w salce piwnej (w której, przyznaję, spędziliśmy końcową część występu), kiedy dały się słyszeć jego rozpaczliwe fałsze w ostatnim bodajże utworze. Tak czy owak, publika, której znaczna część pojawiła się tego dnia specjalnie z okazji elektronicznej odsłony Asy, bawiła się przednio. A o to, przecież, przede wszystkim chodzi.



Zabawa trwała zapewne w najlepsze także przy BONG-RA, to jest kolejnym tego dnia połączeniu dreadów i laptopa, ale tego już sprawdzać nie mieliśmy siły.



DZIEŃ 2 - PIĄTEK

Zapowiadana na początek piątku KHUDA, pędząc po budzących respekt polskich drogach, mimo ofiary złożonej ze środka lokomocji, do Firleja nie dotarła. Tym sposobem z półgodzinnym poślizgiem na deskach zainstalował się DARK CASTLE. Kapela trafiła do festiwalowego line-up'u trochę na doczepkę, bo akurat supportuje KYLESA na ich europejskiej trasie. Koncert okazał się jednak bardzo udany. A mogło być różnie, bo debiutancki "Spirited Migration" jakoś nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia. Zespół to dwuosobowy projekt i dokładnie w takim składzie pojawił się na scenie. Gitara, wokal, perkusja, czyli mniej już się chyba nie da, ale to wystarczyło, by stworzyć całkiem intrygującą mieszankę doomowego walcowania i mrocznej atmosfery. DARK CASTLE zabrzmiał ciekawiej niż na płycie. Ciężej, piekielniej, bardziej klimatycznie. Być może z gitarą basową dźwięk byłby pełniejszy oraz bardziej tłusty, ale zdecydowanie nie ma się czego czepiać.



Mimo dwukrotnej szansy nie daliśmy rady obejrzeć ALTAR OF PLAGUES na Roadburn, tym razem więc nie można było odpuścić. Połączenie postrockowej warstwy instrumentalnej z blackowymi wokalami daje radę, ale o większe uniesienia raczej trudno. To jeden z tych występów, o którym nie mam nic konkretnego do powiedzenia. Minusy znoszą plusy, wystarczy więc wspomnieć, że było solidnie i tyle. Rzesza post-black metalowych kapel rozrasta się nieustannie. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz okazuje się, że zjawisko to jest bardziej rozdmuchane niż na to zasługuje. Dotyczy to zresztą nie tylko ALTAR OF PLAGUES, ale również powszechnie chwalonego Wolves in the Throne Room. Nagrywanie 15-minutowych utworów to jednak trochę za mało, by mówić o rewolucji w obrębie black metalu. Jeśli to w ogóle wciąż jest black metal.



Następny w kolejności SECRET CHIEFS 3 sprowadzony został na Asy w zastępstwie nieobecnych Shrinebuilder oraz Yakuza (zabrakło ich też w Tilburgu, miałem więc nadzieję, że zobaczę ich chociaż we Wrocku). Szkoda, że nie wyszło, jednak koniec końców była to zamiana więcej niż udana. Znakomity koncert, wnoszący sporo świeżości i odmiennego spojrzenia na festiwalowy profil. Płyty tego projektu, pod wodzą Treya Spruance’a, są bardzo różnorodne, a ja znałem akurat te bardziej elektroniczne. Tymczasem SECRET CHIEFS 3 zaprezentował bardzo gitarowy, ciężki i hałaśliwy show, z niesamowitymi podziałami perkusyjnymi i przenikliwymi dźwiękami skrzypiec, które jeszcze długo po koncercie brzęczały mi w uszach. Lider kapeli zmieniał gitary niemal po każdym utworze, grał też na pięknie wyglądającym sazie, a właściwie na jego elektrycznej wersji. Nie mogło zabraknąć klawiszy, ale elektronika stanowiła raczej drugi plan. Muzyka zespołu zawiera czytelne orientalne wpływy i to wyraźnie dało się słyszeć. Poza tym, stroje muzyków (habity z kapturami) budziły automatyczne skojarzenia z Sunn O))). Podsumowując, występ SECRET CHIEFS 3 to zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów festiwalu.



YEAR OF NO LIGHT otrzymuje ode mnie nagrodę grand prix za najlepszy tego dnia podkład pod sen. Oczy zamykały się same, pora była późna, ale i tak muszę przyznać, że Francuzi zagrali naprawdę udany koncert. Nie obeszło się wprawdzie bez paru dłużyzn, wydaje się też, że zespół nie do końca wykorzystuje możliwości, jakie stwarzają dwa zestawy perkusyjne. Było je przede wszystkim widać (mimo niemożliwie niskiej sceny), za to mniej słychać. Chwilami aż się prosiło, by zamiast dublować partie, nieco połamać rytmy. Generalnie jednak było nieźle, a momentami nawet bardzo dobrze. Kolejny dobry występ tego, chyba najbardziej spójnego i wyrównanego pod względem muzycznym, dnia całego Asymmetry.



Czas na gwiazdę piątku, czyli KYLESA. W ciągu ostatniego roku miałem okazję widzieć ich już trzeci raz i muszę przyznać, że sytuacja nie wygląda różowo. Nie wiem, czy Laura Pleasants odczuwa trudy wyczerpującej trasy, ale za każdym razem, gdy widzę ich na żywo, wokalnie jest coraz gorzej. Na zeszłorocznym Hellfest, gdy zespół występował bez Phillipa Cope’a, Laura świetnie poradziła sobie nie tylko ze wszystkimi partiami gitary, ale też z partiami śpiewu, a kapela dała doskonały koncert. Na tegorocznym Roadburn sprawa miała się już nieco gorzej, a nagłośnienie ewidentnie kulało. Co ciekawe, we Wrocławiu pod tym względem również nie było najlepiej (co w Firleju należy przecież uznać za ewenement), a dodatkowo nałożyły się na to wokalne problemy Laury. Słychać było wyraźnie, że wokalistka nie wyrabia z krzyczanymi partiami, a w niemal wszystkich momentach czystego śpiewu czaiły się bezlitosne fałsze. Może dziwić, że w takiej sytuacji Cope nie próbował jej pomóc, ograniczając się tylko do swoich partii. Inna sprawa, że jego mikrofon był nagłośniony ciszej (tak samo jak na Roadburn), jakby i on nie był pewny swych wokalnych możliwości. Kwestia nagłośnienia dotyczyła także mało selektywnych, zlewających się partii gitar (ponowna powtórka z Tilburga), co skłania mnie ku stwierdzeniu, że na żywo KYLESA wypada lepiej z jedną gitarą. Phillip Cope najsłabszym ogniwem? Zapytajmy Kazimierę Szczukę. Jak zwykle, najlepiej zabrzmiały potężne partie dwu zestawów perkusyjnych. Tak czy siak, była odpowiednia moc i energia, a kapela zaserwowała złote przeboje, bez których set nie mógłby się obejść. W tym między innymi: "Scapegoat", "Said and Done", "Unknown Awareness", "Hollow Severer", "Only One", "Running Red" oraz "Where the Horizon Unfolds".



Poza tym, tego dnia, gdzieś pomiędzy YEAR OF NO LIGHT i KYLESA, w małej salce Firleja odbył się także "secret show" w postaci duetu FAT32. Jak secret to secret, byłem chyba jedną z nielicznych osób, które jakoś przegapiły to wydarzenie. Może Francuzi rozsiali w powietrzu jakieś świństwo, a może krzesło było kojąco miękkie i wygodne, faktem jest, że nie ruszyłem się z miejsca, a o sprawie dowiedziałem się po fakcie.

DZIEŃ 3 - SOBOTA

Rozpoczęcie dnia w wykonaniu KASAN to klasyczny atak klonów, próbujących zawładnąć pustawym jeszcze o tej porze klubem. Na randki z post rockiem udaję się więcej niż rzadko, a mimo to słyszałem już dziesiątki zespołów podobnych do KASAN jak dwie krople wody. Nie znaczy to, że Niemcy zagrali kiepsko, po prostu nie znalazłem w ich wystepie choćby cienia oryginalności. Z drugiej strony muszę przyznać, że wyczyny niektórych kapel występujących później tego dnia sprawiły, że coraz cieplej myślałem o koncercie KASAN, by na koniec uznać nawet, że właściwie mi się podobało. To się nazywa awans.



Wąsy na przedzie, czyli TIME TO BURN, zawodowo zaatakowały publikę ciężkimi riffami i nadmiernie, jak dla mnie, krzykliwym i monotonnym wokalem. Mogło przypaść do gustu i zapewne tak było. Mnie jednak niewiele zostało w pamięci. Ta estetyka najwyraźniej do mnie nie przemawia.



TESSERACT. Hm, no cóż. Taki zespół pewnie też był potrzebny. Na pewno komuś się podobał. Uroczy chłopak na wokalu cudnie śpiewał, a kiedy było trzeba - krzyczał z prawdziwym, podziwu godnym zaangażowaniem. Określenie "emo" samo ciśnie się na usta, ale mimo to zdołałem wytrwać do końca. Największym paradoksem koncertu była warstwa instrumentalna. Mocne, mechaniczne bicie perkusji, połamane riffy, sporo kombinatoryki. Anglicy momentami naprawdę pokazywali, dlaczego w kontekście ich muzyki pojawia się nazwa Meshuggah. Jak to wszystko miało się do słodziutkich, klawiszowych refrenów i śpiewaczych popisów frontmana? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Moim nieuleczalnym dziwactwem jest, że podobne wokale skreślają każdą muzykę, nawet gdyby podkładem był odegrany w całości "Reign in Blood". Najgorszy koncert festiwalu? Głosuję za tym wszystkimi kończynami.

 

Po traumie wywołanej przez TESSERACT na nogi postawić mnie mógł tylko kojący widok pasących się, stutonowych bizonów. BLACK SHAPE OF NEXUS (czy też B•SON) uratował sobotni dzień. Wprawdzie tak bliska memu sercu, miażdżąca mieszanka doomu i sludge’u w wykonaniu Niemców szczególną oryginalnością nie grzeszyła, ale nic to, bo słuchało się tego wybornie. Do tego momentu był to najcięższy zespół na tegorocznej edycji Asy i gdybym tylko miał przygotowany transparent o treści "więcej doomu (i sludge też!)" to właśnie teraz bym go rozwinął. Moc.



Z naukami Pana JESU od początku jest mi nie po drodze. Nie przekonują mnie ani studyjne, ani tym bardziej koncertowe dokonania Justina Broadricka pod wskazanym szyldem. Nigdy nie rozumiałem również atencji, z jaką sieroty po ś.p. Godflesh darzą ten projekt. Przecież wystarczy ledwie minuta ze "Streetcleaner" czy "Pure", żeby zrozumieć, jak daleki dystans dzieli te dwa projekty. Dawno temu widziałem JESU na żywo i stwierdzam, że niewiele się zmieniło. Po pierwsze - nuda. Pod tym względem to ścisła czołówka tegorocznej edycji Asy. Jakby tego było mało, całość zabójczo smętna, choć gdyby spojrzeć na to przez różowe okulary może można by rzec, że raczej oniryczna czy klimatyczna. To zresztą jeszcze można by jakoś przełknąć; przez lata wykształciłem w sobie sporo przeciwciał radzących sobie z nudzącymi muzykami. Set sprawiał jednak wrażenie odegranego niedbale, bez większego zaangażowania. Smutną prawdą jest też,  że Broadrick nie potrafi śpiewać. Jeśli chodzi o fałsze, przebijał go tylko one man band DRUMCORPS. Niektóre projekty powinny pozostać studyjne i do takich właśnie zaliczam JESU. Po zakończeniu koncertu Justin i jego laptop mieli jeszcze wystąpić w duecie pod szyldem FINAL, ale tego nie doczekałem. Każdy heroizm ma swoje granice.

  

DZIEŃ 4 - NIEDZIELA

Ponownie, firlejowa sala świeciła pustkami, gdy na scenie pojawił się jedyny na Asy przedstawiciel rodzimej sceny pod postacią zwycięzcy konkursu Neuro Music - MOJA ADRENALINA. Niezbyt liczne audytorium nie zraziło jednak zespołu, a zwłaszcza wokalisty Adama Adamczyka, który dawał z siebie wszystko, wspinając się na barierę oddzielającą scenę od publiki, kilkakrotnie wskakując do "fosy", czy pojawiając się w młynie. Kapeli udało się bowiem rozkręcić niewielki młynek, co już samo w sobie uznać należy za niezłe osiągnięcie. Muzycznie jest jeszcze nieco zbyt chaotycznie, nie obeszło się także bez - momentami bezwładnego - mielenia. Do tego dochodzi dziwaczna, kwicząca, nadekspresyjnie histeryczna maniera wokalna Adamczyka, która mogła irytować i  - jeśli o mnie chodzi - chwilami tak było. Mimo to całość oceniam pozytywnie. Brawa za zaangażowanie i sceniczną energię, nawet jeśli część wizerunku została podpatrzona u bardziej doświadczonych kolegów po fachu.



NECRO DEATHMORT to drugi zespół sprowadzony na festiwal w trybie awaryjnym. Zastępstwo już nie tak udane, jak w przypadku SECRET CHIEFS 3, ale koncert okazał się niezły. Dwójka Anglików obsługuje gitarę i bas, jednak najważniejszy w ich muzie jest elektroniczny podkład. Całkiem interesująco rozwijał się ten występ, a duet starał się zapewnić mu wyraźną dramaturgię. Początek setu wypełniły więc ambientowe nuty, uzupełnione przeciągniętymi drone’owymi dźwiękami gitar oraz głosem wokalisty, traktowanym raczej jak kolejny instrument, służący do generowania dodatkowych efektów. Całkiem klimatycznie, ale jak na mój gust, za mało było w tym mroku i szaleństwa. Nazwa zobowiązuje, nic nie stało na przeszkodzie, by dodać tu dziwnych, chorych dźwięków. W dalszej części setu pojawiało się coraz więcej mocniejszych bitów i tanecznych rytmów, ale brzmiało to wszystko trochę amatorsko. Na szczęście, była jeszcze świetna, sludge’owa, mocna końcówka, w zdecydowanie większym stopniu oparta na gitarach, a zwłaszcza na basie i podwójnym wokalu. Szkoda, że NECRO DEATHMORT nie serwuje więcej takich elementów.



MOUTH OF THE ARCHITECT niespecjalnie mnie rusza. Mimo niejednej próby zmiany tego stanu rzeczy, nie potrafię w nich dostrzec więcej niż tylko kopistów. Rasowych wprawdzie, ale nadmiernie zapatrzonych w Neurosis. Wygląda na to, że jestem w tej ocenie odosobniony, bo publika stawiła się licznie na koncercie Amerykanów. Ci zagrali profesjonalny, choć nieco senny set. Trochę więcej ciężaru i mocy dołożyli dopiero na zakończenie i był to najlepszy moment ich występu.



Po odwołaniu koncertu anonsowanego pierwotnie Electric Wizard, na największą (dla nas) gwiazdę tegorocznej edycji Asy awansował ESOTERIC. Anglicy dostali do dyspozycji dwie godziny i wolną rękę na wypadek, gdyby mieli ochotę zagrać dłużej. Bezlitośnie wykorzystali tę możliwość, wracając na scenę po dwugodzinnym secie i dobijając zgromadzone pod sceną resztki publiki jeszcze jednym, masywnym kolosem. Trudno opisać to, co na scenie wyprawia ESOTERIC. To czysta esencja pogrzebowego doom metalu. Najlepiej pasuje tu chyba przymiotnik "apokaliptyczny". Inaczej ich muzy nie da się opisać, a gdyby chcieć stworzyć soundtrack do końca świata, ESOTERIC byłby najlepszym kandydatem. Wybuchy wulkanów, wylewająca się lawa, tsunami, powodzie, trzęsienia ziemi, trąby powietrzne, a w tle podkład w wykonaniu zespołu. Armagedonowi made by ESOTERIC nie dałby rady nawet Bruce Willis. Co zatem mogła zrobić publika, topniejąca w oczach z każdym kolejnym monumentem, zrzucanym ze sceny przez Anglików? Do końca setu dotrwała jedynie garstka najwytrwalszych, w liczbie max. 30. Zespół był na to zapewne przygotowany, bo przed koncertem zaproponował ponoć ustawienie pod sceną 50 krzeseł. Kto wie, może wówczas ocalałoby więcej osób. Siła i specyficzne brzmienie zespołu oparte są na uzupełniających się ścieżkach trzech gitar, sześciostrunowego basu oraz klawiszy. I całego szeregu efektów, które rozłożone na scenie wyglądały imponująco. Apokaliptycznie brzmiały również podkręcone wokale. Co ciekawe, Greg Chandler, niczym instruktor fitnesu czy gwiazda pop, korzystał wyłącznie z mikrofonu nagłownego, co - jak na wykonywaną stylistykę - było dość nietypowym widokiem. Mimo, że od wydania znakomitej "The Maniacal Vale" minęły już dwa lata, właśnie na materiale z tego albumu skoncentrowała się kapela, odgrywając go w całości. Regularny set wypełniły więc w kolejności: "Circle", "The Order of Destiny", "Beneath This Face", "Caucus of Mind", "Ignotum Per Ignotius", "Quickening", "Silence" oraz "Dissident" z "Metamorphogenesis". Mistrzostwo świata.



Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka