Ufomammut - Eve Tour 2010 - Niemcy

Relacje
Ufomammut - Eve Tour 2010 - Niemcy

Najnowszy album Ufomammut wciąż nie chce opuścić mojego odtwarzacza, kiedy więc nadarzyła się okazja do sprawdzenia, jak materiał z "Eve" zabrzmi w wersji live, nie było nad czym się zastanawiać. Zwłaszcza, że już dwukrotnie miałem okazję przekonać się, że kapela na żywo wypada znakomicie. Za każdym jednak razem były to gigi w ramach festiwali, a więc siłą rzeczy - z okrojonym setem. Tym razem Włosi mieli być gwiazdą wieczoru, wiadomo więc było, że dane nam będzie usłyszeć coś więcej, niż tylko materiał z ostatniego krążka.

Impreza miała miejsce za Odrą, w bardzo sympatycznym (i równie zakamuflowanym) klubie, którego nazwy na prośbę właściciela nie wspomnę. Wprawdzie prawdopodobieństwo, że niemieccy urzędnicy w wolnych chwilach serfują po naszym portalu jest mniej niż zerowe, a informacja o gigu nie była jakoś w sieci szczególnie utajniona, ale skoro dałem słowo, dotrzymam. Publiczność dopisała i dość szczelnie wypełniła niewielki klub, entuzjastycznie reagując nie tylko na występ gwiazdy wieczoru, ale i rozgrzewacza.

Rolę tę pełnił reprezentant gospodarzy ANDROID EMPIRE. Ich występ stylistycznie odbiegał od kosmiczno-mamucich klimatów, na które miała przyjść pora w dalszej kolejności, ale dali radę. Kapela nie potrzebuje wokalisty, a ich instrumentalne, dynamiczne granie jest całkiem urozmaicone i balansuje między ciężkimi oraz wolniejszymi fragmentami z jednej strony, z drugiej zaś z momentami o niemal thrashowej motoryce. Skojarzenie, które może się tu nasuwać, nie jest szczególnie oryginalne, ale nieco upraszczając można pokusić się o stwierdzenie, że zespół brzmi jak cięższa wersja Karma to Burn, choć bez tak wyraźnego stonerowego feelingu. Można by tu zresztą prawdopodobnie wstawić nazwę prawie każdego zespołu, który gra cięższy, instrumentalny rock, bazujący na raczej dłuższych kompozycjach. Nie świadczy to może o szczególnej innowacyjności muzyki ANDROID EMPIRE, ale kto obecnie w tej stylistyce gra oryginalnie? Udany, ciepło przyjęty przez publiczność support.


Wszyscy niecierpliwie oczekiwali jednak UFOMAMMUT. Kiedy muzycy zaczęli wytaszczać swe imponująco rozbudowane pedalboardy i tak niewielka scena zmalała w oczach. Poia (gitara), prócz zestawu efektów, używał także nożnej klawiatury MIDI Roland, więc, by to wszystko ogarnąć, musiał posiłkować się szczegółową instrukcją rozpisaną na płachcie papieru. Z kolei Urlo (wokal, bas) odpowiadał dodatkowo za całą elektronikę, przydającą grze Mammuta jedynego w swoim rodzaju, kosmicznego klimatu. Naprawdę zapracowane chłopaki.  

Kapela zaczęła rzecz jasna od "Eve". Zgodnie z zapowiedziami, rozbudowana kompozycja została odegrana w całości. Przed koncertem Poia powiedział, że zagranie jej na żywo nie jest łatwe i wymaga od nich sporo skupienia. Było to bardzo widać w zachowaniu zarówno jego, jak i zasiadającego za bębnami Vity. Obydwaj, w kluczowych momentach, nie spuszczali z oczu Urlo, który dawał im odpowiednie znaki. W żaden sposób nie przełożyło się to jednak na perfekcyjne wykonanie całego utworu. O ile na "Eve" w wersji studyjnej uwagę zwracają przede wszystkim spokojniejsze momenty, tak na żywo to zupełnie inna historia. Oczywiście nie może dziwić, że materiał live brzmi mocniej niż ten z płyty, ale w przypadku UFOMAMMUT zasada jest ewidentna. Włosi lubią grać głośno i robią to, gdzie tylko się da. Do tego potężniej i bardziej dynamicznie niż na albumie. Już w końcówce pierwszej części "Eve" zespół dołożył tyle ciężaru, że momentami trudno było rozpoznać oryginalną kompozycję. Dalej było jeszcze mocniej, z naturalnym apogeum w postaci III sekwencji "Eve", która wprawiła publikę (nie ostatni raz zresztą) w totalny trans. To wtedy pierwszy raz poczułem, że jeśli zaraz nie przestanę machać banią, stracę równowagę. Cóż, starość nie radość. Na tym tle świetnie brzmiały również bardziej klimatyczne partie; dobrze słyszalne były nawet momenty, kiedy Vita z użyciem pałek kotłowych grał na talerzach czy używał chimesów. Zdaniem samych muzyków to właśnie na "Eve" UFOMAMMUT osiągnął idealny balans międzi elementami ufo i mammut. Na tym koncercie wyraźnie dało się to słyszeć; może nawet wyraźniej, aniżeli na studyjnym krążku.  

Gdy wybrzmiały dźwięki najnowszej kompozycji, nadszedł czas na starszy materiał, czyli stuff, który zespół w ramach trasy odgrywa wyłącznie wtedy, gdy pełni rolę headlinera. Zgodnie z tym, co zdradził wcześniej Poia, z myślą o tej części setu, chłopaki mają przygotowanych kilka utworów, a decyzja, które z nich ostatecznie zostaną odegrane na żywo, zapada na scenie. Ok, wiadomo, decyduje Urlo. Na pierwszy ogień poszła reprezentacja "Idolum" w postaci takich koncertowych pewniaków, jak "Stigma" i "Stardog". Dalej, przeskok do "Snailking", czyli "God" oraz, zagrany na zakończenie "Odio" - jeden z najbardziej charakterystycznych, a zarazem "przebojowych" kawałków zespołu. W tej części setu zespół jeszcze bardziej niż przy "Eve" popuścił wodze fantazji, nie do końca trzymając się oryginalnych wersji. Niektóre partie instrumentalne zabrzmiały inaczej niż wersje albumowe, część została również przez zespół wydłużona, w czym zdawał się przodować Poia. Podobnie rzecz miała się z wokalami, z których Urlo korzystał nieco rzadziej. ’Korzystał’ to właściwe określenie, bowiem w przypadku UFOMAMMUT partie wokalne to w zasadzie dodatkowy efekt, o typowym śpiewie nie ma tutaj mowy. Ponadto, partie te były zdecydowanie przesunięte do tyłu i w rezultacie słabiej słyszalne niż warstwa instrumentalna (a może po prostu stałem za blisko sceny).            

UFOMAMMUT z prawdziwą klasą udowodnił, że jest zespołem stworzonym do grania live. To wtedy jego muza zyskuje dodatkowe wibracje, odsłania nieco inne, bardziej bezpośrednie oblicze i wchodzi w interakcje ze słuchaczem. Można ją odbierać na różne sposoby, kontemplować albo rzucać się gdzieś pod sceną, trudno jednak pozostać obojętnym. Ponadto, wydaje się, że kapela okrzepła koncertowo. Muzycy nabrali scenicznej swobody i pewności siebie. Może to także zasługa miejsca, ale sprawiali wrażenie bardziej zrelaksowanych i zdecydowanie mniej spiętych. Nigdy wcześniej nie widziałem na przykład tak miotającego się po scenie Urlo. Wszystko to razem przełożyło się na doskonały koncert. A kark boli mnie do dzisiaj.

Setlista Ufomammut:

Eve
Stigma
Stardog
God
Odio


Tekst: Szymon Kubicki
Zdjęcia: Małgorzata Napiórkowska-Kubicka